Scenka rodzajowa…

Patrzył na mnie ale widziałam, że myśli o czymś zupełnie innym. Rozbierałam się przed lustrem powoli, oglądając uda i brzuch, wykręcając głowę na wszystkie możliwe strony.

– Jak to jest, że rano jestem szczupła a wieczorem już nie??

Cisza.

– Przecież to tylko kilka godzin różnicy. A może to jakieś wieczorne nabrzmienie ciała?

Cisza.

– Ale czy możliwe jest takie nabrzmienie?? – odwróciłam się raptownie, co  najwyraźniej wyrwało go z zamyślenia, bo szybko odpowiedział:

– Na brzmienie najlepsze jest surowe jajko.

Kto świętuje ostatki ten jest piękny i gładki:-)

Weekend upłynął pod hasłem „tańce, hulanki i swawole”.

Wiem, że nie byłam w nastroju do hulanek, ale hasło tańce wywołało lawinę pozostałych.

Było cudnie. Bawiłam się wczoraj w knajpce, należącej do jednej ze znanych aktorek. Nawet się zastanawialiśmy czy zagląda do swojego lokalu co byłoby dodatkowym gwoździem programu,  bo mimo, że nie przepadam za jej aktorstwem, to cenię ją jako kobietę. Jednak nasza gwiazda ograniczyła się do spoglądania na swoich gości z wyżyn porterów umieszczonych na każdej możliwej ścianie.

Bardzo było mi tego trzeba, nie… nie spojrzeń aktorki:-), tego luzu, śmiechu,  oderwania od rzeczywistości i spotkań ze znajomymi. Odkąd zaczęłam pracować, moje życie towarzyskie skurczyło się do rozmiaru skarpetki. Ale nie będę się już wyśmiewać ze skarpetek, bo kiedyś, jeszcze zanim zachorowałam, Słoneczko radziło mi je nosić, a ja coś tam marudziłam po nosem. Więc potem usłyszałam:  „Było nie kichać na skarpetki, to by teraz nie było kichania”. Co racja to racja. Także już nic złego o nich!!J

Wracając do wątku głównego… to alkohol się lał strumieniami. Degustowałam więc mocniejsze trunki, tańczyłam i brałam udział w karaoke. W tej właśnie kolejności. Bo musicie przyznać, że występ amatora jest generalnie znacznie łatwiejszy po paru głębszych. I to dla obu stron, a powiedziałabym, że nawet dla słuchacza bardziej.

À propos „bardziej”… to podobno tak pragną kobiety… co widziałam wczoraj na własne oczy w Złotych Tarasach….. w komedii romantycznej o tym tytule. Typowo babski film chociaż  ja akurat byłam w towarzystwie męskim. Naprawdę można się pośmiać, czasem nawet zażenować. Polecam osobom zestresowanym, znudzonym lub w głębokiej depresji. Mija wszystko, przynajmniej na czas seansu. Poza tym strasznie dawno nie byłam w kinie. Należało mi się.

Aha, i mając ciągle w pamięci pewną śpiącą królewnę z metra (pamiętacie? tuż przed świętami, firmowa rybka, płaszcz w kolorze ecru, jasne buciki??)….wróciłam do domu na piechotę.

Samotność jest jak mgła…

Właściwie nigdy wcześniej nie doświadczyłam samotności. Tej prawdziwej, głębokiej, wynikającej z braku bratniej duszy koło siebie. Na wyciągnięcie ręki.

Doświadczam jej w jakimś sensie teraz.

Już wiem, że telewizor jest od tego, by móc usłyszeć głos w drugim pokoju i żeby przestała dźwięczeć cisza… Że telefon musi mieć zawsze naładowaną baterię a jeśli milczy, trzeba sprawdzić po raz setny czy się nie zepsuł. Że tramwaje za oknem nie hałasują, one grają życiem ludzi spieszących się do własnych domów. Że w oknie naprzeciwko jest kuchnia z dużym stołem, przy którym zawsze zasiadają tacy szczęśliwi….

Rozumiem już dlaczego depresja najczęściej dotyka samotnych. To właśnie oni, pozbawieni prawdziwej bliskości… otwierają się na złudną, w bezbronnym geście przyjaźni.

Potrafię zrozumieć jak trudno jest żyć tym, którzy utracili bliskich, pożegnali się z przyjaciółmi lub zamknięci we własnym kręgu zostali skazani na monolog.

Teraz rozumiem i umiem to sobie wyobrazić.

Samotność otula Cię szczelnie drażniącym zmysły  kokonem, zapętla szyję, tracisz nie tylko oddech, ale nawet pamięć o tym, że trzeba oddychać.

I myślę, że trudno się przed nią samemu obronić, bo samotność jest ….jak mgła.

.

Na krawędzi…

Nie mam siły.

Zatoczyłam jakiś cholerny krąg i wróciłam w miejsce, w którym już byłam. W miejsce, z którego już kiedyś uciekałam. Wtedy  w ostatniej chwili zmieniły się okoliczności i mogłam zostać zadowolona a nawet szczęśliwa. Doceniona i dowartościowana.

Dzisiaj albo będę tu ze swoimi obawami i wątpliwościami, albo czeka mnie powrót do czegoś, czego po prostu nie ma. Jak można chcieć wracać do nieistniejących spraw?

Wspomnienia drążą umysł i zatruwają życie myślami o utraconej tęczy…  a tak żyć się nie da.

Coraz bardziej dopuszczam by mój umysł zatruwały złość i żal, że płacę nie za swoją pomyłkę. Przecież wszysko…WSZYSTKO…mogło być inaczej.

Nie wiem jak długo jeszcze będę w pozornie beztroskim stanie osoby, która kłamie, że jest ok.

Powtórka z rozrywki…

Wiosna wpływa na blogerów w bardzo dziwny sposób. Znowu gdzieś burza w szklance wody, znowu bicie piany i właściwie żadnych wniosków. A raczej tylko jeden: nie potrafimy ze sobą rozmawiać w sposób cywilizowany, więc jak się ma w tym kontekście  moje pobożne życzenie, by w równie cywilizowany sposób się rozstawać?

Powiem szczerze, że o ile w zoo nie dziwi mnie hasło „nie dokarmiać zwierząt” o tyle, w świecie wirtualnym, śmieszy wyboldowane „nie dokarmiać trolli”. Poza tym, że jest uwłaczające, bo najwyraźniej autor dokonuje w tym wypadku bardzo prostego przeniesienia znaczeń, pokazuje w jakiej kategorii stawia swojego słownego przeciwnika i to tylko dlatego, że ten nie przyklaskuje, nie zgadza się z nim, maąc nadzieję na kulturalną wymianę zdań (o chamstwie nie wspominam, bo jasne, że tego nie popieram). Boże, jakie to żałosne.

Dzisiaj w poleconych przez Onet tekstach wyczytałam, że podobne historie zdarzają się też na blogach, których wcześniej nie znałam, lub nie odwiedzałam. Zdumiewające jest, że za każdym razem, osobą posiadającą „jedyne słuszne” poglądy jest  ktoś kto prowadzi bloga w takiej samej kategorii jak osoba, której niespotykane dla mnie zachowanie (podobno jest dorosła), obserwuję od dłuższego czasu. Celowo nie podaję żadnych informacji bliższych, żeby mi potem ktoś nie kazał wklejać dementi czy przepraszać za coś, za co przepraszać nie  mam zamiaru bo też i powodu nie widzę.

Tylko tak sobie myślę, że może ….  po jakimś czasie nadmiar tej konkretnej tematyki poruszanej na blogu powoduje wyraźnie zauważalne skutki uboczne? Jakieś spustoszenie emocjonalne, jakiś niezrozumiały dla mnie brak wyczucia i delikatności. Może to ciągłe podchodzenie do życia na serio, bez poczucia humoru, zbyt dosłownie, sprawia, że taka osoba już nie potrafi inaczej spojrzeć na świat, również ten wirtualny, jak tylko przez pryzmat złośliwości lub co najmniej uszczypliwości.

Ciekawe czy możliwa jest remisja czy to proces raczej nieodwracalnyJ

Z życia….nie z literatury…

Siedziałam w moim ulubionym bistro w Złotych Tarasach. Chyba już trochę zasiedziałam się w Warszawie, skoro mam swoje ulubione bistro prawda? To taki malutki sentyment z tygodni, w których przyjeżdżałam na rozmowy kwalifikacyjne. Bardzo sympatyczne miejsce, na tyle niekrępujące, że można spokojnie porozmawiać i na tyle wygodne, żeby przy kawie  doczekać do odjazdu autobusu.  Kiedy moja przyjaciółka zostawiła mnie na chwilę przy stoliku samą usłyszałam słowa wypowiedziane przez młodą kobietę, która najwyraźniej nie wiedziała, że ma tak donośny głos.

– Musiałam zrobić coś bardziej drastycznego, doprowadziłam do „szczerej” rozmowy. Kilka razy wykazałam brak cierpliwości, jakbym niedowierzała, że to co mówi jest prawdą. Zachwiałam w ten sposób jego wiarą w moją obiektywność, chęć zrozumienia, w moją nieposzlakowaność, w końcu w moją chęć bycia z nim. Przestał mi ufać, a ja mogłam nareszcie uwolnić się  od jego e-maili, smsów czy telefonów o każdej porze dnia.  To był jedyny sposób, jedyna metoda. Sama nie potrafiłam nie odebrać telefonu, czy nie odpisać na jego sms. Byłam uzależniona…..  Być może nawet tęsknił za mną z takim samym natężeniem jak ja, ale…. naprawdę nie miałam ochoty na bycie tą drugą, tą ukradkiem odwiedzaną. Nie miałam ochoty na ciągły strach, że ktoś nas zobaczy, że się wyda. Nie chciałam czuć się nie w porządku wobec jego żony. To jednak jest świństwo. Moje próby wyjaśniania mu, że nie chcę już tego nie dawały nic…. O, potrafił być przekonujący. No to teraz mnie nienawidzi… A ja mam spokój, chociaż  tęsknię za draniem.

Nie wiem dokładnie co powiedziała swojemu byłemu, ale mimowolnie zaczęłam myśleć o sobie, o tym, co ja zrobiłabym na jej miejscu. Nie jestem kłótliwa, nie potrafię trwać w nienawiści nawet jeśli ktoś mnie strasznie wkurzy. Mijają dni i mija mój, początkowo nawet silny, gniew. Gdybym to ja  rozstawała się z facetem, chciałabym, żeby było to rozstanie w przyjaźni. Oczywiście przyjaźń w takim przypadku jest czymś bardzo umownym, jednak o wiele lepiej czułabym się wiedząc, że nikt mnie nie nienawidzi. Ale może łatwo mi to pisać, bo teoretyzuję, może w sytuacji zdrady tryskałabym jadem i szczerzyła kłyJ?

Hm…

Wolę myśleć, że jednak do końca pokazałabym klasę.