Czytałam niedawno artykuł o kobietach emigrantkach. O tych wszystkich młodych dziewczynach, które wyjeżdżają z kraju w poszukiwaniu swojego miejsca, najczęściej z potrzeby, czasem z nudy.
Jak ja dzisiaj rozumiem ten problem…
Nie doświadczam obecności bariery językowe, ale wiem jak się może poczuć kobieta w nowym miejscu. Bez wsparcia, bez rodziny, bez męskiego (i jakiegokolwiek innego btw) ramienia obok siebie.
Na początku nowość jest wyzwaniem, ma posmak przygody, bawi, pochłania całą naszą uwagę.
Wolność! Cudowne uczucie po latach życia pod kloszem, radość, że nareszcie możesz jej dotknąć, nacieszyć się nawet, jeśli jest tylko pozorna i krótkotrwała.
Ma wydźwięk zdecydowanie pozytywny, ale trzeba pamiętać, że cały czas gdzieś w głębi serca kołacze się myśl, że to jest stan chwilowy, przejściowy a potem wszystko wróci do normalności.
Nie będę pisać o niebezpieczeństwach czyhających na młode niewinne dziewczęta, bo ten aspekt emigracyjny jest wszystkim znany i odpowiednio nagłośniony.
Kobieta – żona czy kobieta – matka, która zaczyna swoją emigracyjną podróż jest w podwójnie trudnej sytuacji, ale i w jej nowym życiu można dostrzec pozytywy.
Po pierwsze – dużo czasu dla siebie.
Po drugie – egoistycznie dużo czasu dla siebie.
Po trzecie – czas na egoistyczne, ale jakże przyjemne zachcianki:-))
Można na przykład wziąć dłuuugą kąpiel, zająć się sobą, pogimnastykować, posłuchać ulubionej muzyki, poczytać książki, pobuszować w Internecie, pospacerować bez celu, lub zająć czymś innym, co sprawia największą frajdę.
Tutaj niestety albo ja jestem wyjątkiem, albo jestem jakaś dziwna….bo już dawno temu zauważyłam, że moje pasje, hobby, zainteresowania (jak zwał tak zwał), „smakują” mi najbardziej dopiero wtedy, kiedy muszę zaoszczędzić na nie czas. Muszę go wygospodarować z wielu innych codziennych czynności, wykraść… w przeciwnym razie nie ma zabawy.
Czyli, że zupełnie nie chodzi o jego brak, raczej o nadmiarJ