Nie lubię nudy

      Liczba namalowanych w moim kalendarzu kwiatków, domków i objawów innej twórczości własnej rośnie, co generalnie wcale dobrze nie rokuje. Oznacza bowiem  tylko jedno – brak pracy.

Bo w pracy najbardziej nie lubię braku pracy.

Bo ja nie potrafię udawać osoby zapracowanej, gdy nie mam do napisania nawet jednego głupiego e-maila.

Mój telefon firmowy milczy jak zaklęty.

Żebym jeszcze chociaż mogła wskoczyć do blogowiska, poczytać, pokomenotwać.

A tak??

Nuda!

Ciągle pamiętam takie dni, kiedy wracałam do domu z obolałym od gadania gardłem.

W tej pracy moje gardło na takie niebezpieczeństwo chyba nigdy nie będzie narażone. Za to serce – z całą pewnością tak!

Przeżyłam tu już dwa małe zawały, kilka migotań przedsionków, lekkie tachykardie są na porządku dziennym, że nie wspomnę o nagłym bezdechu, które trwa w momencie zaskoczenia problemem.

Przesadzam?

No dooobra, troszeczkę.

Niezależnie od tego…

W pracy najbardziej nie lubię braku pracy.

Bo ja nie potrafię udawać osoby zapracowanej……..

 

* Aniu, sama tego chcialaś:)

     

Takie tam…

Stres pod tytułem „życie” znowu wykluczył mnie na jakiś czas z blogowej społeczności. Niby coś tam pisałam, niby gdzieś komentowałam, ale tak naprawdę to ani tu, ani tu nie było mnie w pełni. Nie wiem co się u Was dzieje…..i co gorsze (biorąc pod uwagę oczywistość), nie wiem tak do końca, co dzieje się u mnie:-)

Chciałam zacząć proces maksymalizacji rzeczy ważnych, tymczasem minimalizacja jakby nadal trwa. Zauważyłam, że znowu wchodzę w rozmiar 36, co akurat jest fajne, bo wtedy wyglądam i czuję się najlepiej. Tylko…. że „ja się boję, efektu jo jo”:-)))))

Żarty na bok.

Właśnie otrzymałam telefon od kogoś, kto się podawał za pracownika telefonii komórkowej, z którą jestem związana umową. Ostrzegam przed takimi telefonami. Pan proponował mi „rewelacyjną” usługę za symboliczną złotówkę……tylko muszę mu podać mój numer abonencki!! Mam zdradzić hasło dostępu komuś, kogo numer mi się nawet nie wyświetlił, a w związku z tym, nie jest weryfikowalny? A sam fakt, że pan zna mój numer telefonu i wie, kiedy kończy się okres rozrachunkowy nie uwiarygodnił go w żadnym razie, bo okres rozrachunkowy może być dla wielu osób identyczny. Czy naprawdę ktoś jeszcze się nabiera na takie numery? Czy tacy naciągacze/oszuści myślą, że w Polsce mieszkają same głąby?? Powiedziałam panu, co o tym myślę, a także, że zwykle aktywuję każdą usługę sama, na stronie internetowej sieci, lub w salonie firmowym. To dopiero, a nie słowotok nieznanego rozmówcy, daje mi jako-taką gwarancję.

Bez tytułu

Nie chciałabym, żeby moja córka przeczytała, że zrzędzę i krytykuję osoby młodsze od siebie.

Żeby nie tracić imidżu matki wyrozumiałej i nowoczesnej.

Więc apel do Córki: „natentychmiast zamknij mamusinego bloga”!!

Bo ja Moi Drodzy obejrzałam w miniony weekend kilka programów reality….

No i….

Jedna pani na przykład powiedziała,  że jej „suty stanęły”, nie ważne z jakiego powodu, bo nie o powód chodzi. W niedługi czas po tym jak jej stanęły, kazała 10 letniej dziewczynce „iść w cholerę”. Roniąc przy tym kilka łez. Bo ta pani wrażliwa jest.

Inna swoje suty wymazała różową farbą i próbowała nimi malować dom. Powaga, sama widziałam!! Nie udało jej się, a wspomniana część ciała piekła przy próbie mycia….

No dobra, to była blondynka, ale żeby aż tak??

Obie wspomniane panie w porze największej oglądalności btw….

Zastanawiam się, czy ktoś zwariował, czy może nałykał się czegoś przed programem?

Ewentualnie… może widz powinien golnąć kilka głębszych… skoro już mu przychodzi do łba siadać przed telewizorem?

Internetowa tożsamość, czyli o tym gdzie „być”

W świecie celebrytów utarło się stwierdzenie, że nie ważne jak się mówi byle się mówiło. Fakt plotkowania o kimś świadczy, że ten ktoś nadal istnieje. Istnieje medialnie.

Profesor Piotr Płoszajski z SGH rozszerzył trochę to sformułowanie. Już niedługo świadectwem istnienia, i tego medialnego i tego zwykłego, egzystencjalnego, będzie obecność w Internecie: „Jeśli czegoś się nie da wygooglować – znaczy, że nie istnieje” (dzisiejsza „Rzepa”).

Według pana profesora to przeświadczenie dominuje tylko wśród młodszego pokolenia, tzw. „Generacji next”, czyli tych urodzonych na przełomie lat 80/90. Ja jednak jestem zdania, że krąg ludzi w ten sposób myślących już jest znacznie szerszy.

Przecież każda firma, nawet ta najmniejsza, ma swoją stronę internetową lub choćby swój własny kącik w internetowej wersji branżowych katalogów. Jest więc wyszukiwalna. Jeśli nie ma swojej strony oznacza to, że albo jej na nią nie stać i nie zatrudnia programistów, albo tkwi w epoce przedinternetowej. I jedno i drugie kreuje, całkiem prawidłowo zresztą, obraz firmy z góry skazanej na porażkę. Niezbyt oryginalny wizerunek, prawda?

Za to, za sprawą różnych portali społecznościowych można dziś wygooglować również osoby prywatne i to jak wiemy, coraz młodsze. Podają swoje dane (niestety), wrzucają swoje zdjęcia (niestety albo stety), bawią się wirtualną rzeczywistością.

Bo w sieci trzeba być.

Coraz bardziej.

Na coraz dłużej.

Jak najczęściej on-line.

Jeśli Cię tam nie ma – nie istniejesz.

Pingweje

No i czy nie miałam racji pisząc, że między wierszami, próbuje nam się wcisnąć coś do głów? Tym razem przypuszczono atak na głowy znacznie młodsze, łatwe i podatne na manipulację. Teraz juz nie tylko krążą informacje o pinwejach, teraz już powstają o nich bajki!

Jakiś czas temu przeczytałam o planowanej akcji promocyjnej tejże, jednak sądziłam, że zdrowy rozsądek przeważy. Pomyliłam się. Jak zawsze kiedy liczę, że rozsądek rozproszy wizję szybko zarobionych pieniędzy. A najłatwiej w naszym kraju można zrobić biznes na kwestiach antysemickich i gejowskich. Wtedy i rozgłos murowany a co za tym idzie i podaż rośnie.

No i właśnie dlatego, w jednym z gdańskich przedszkoli (sic!!) odbyło się spotkanie w celu wypromowania amerykańskiej bajeczki, słodkiej opowiastki pt. „Z Tango jest nas troje”, której bohaterami są pingwinki homoseksualiści (mój dawny post na ten temat – tu).

Pominę polityczne elementy, które pojawiły się jako swoisty wątek poboczny w tej całej historii, bo kolejną oczywistością jest fakt, że partie lubią wściubić swój nos właśnie tam, gdzie chcą ukręcić coś dla siebie. Dlatego nie interesuje mnie, która i gdzie protestowała.

Zainteresowała mnie natomiast próba obrony książki przez jej wydawcę: „Bo Jezus uczył miłości. Na pewno by ją pochwalił”. To przecież kolejna próba manipulacji, kolejna forma nacisku. I jakieś chore mylenie spraw. Jakie znaczenie ma fakt, że Jezus nauczał miłości? Czy ta informacja sprawia, że manipulacja, która dokonuje się na dziecięcej psychice staje się akceptowalna? Czy celowe kreślenie nowego wzorca moralnego, nowego wzorca rodziny, rzeczywiście podobałaby się Jezusowi? Przecież On sam bardzo cenił własnych rodziców, o matce pamiętał nawet w obliczu własnej śmierci! Sorry, za ten miniwykład, ale wkurza mnie szafowanie elementami religijnymi, prokatolickimi, kiedy temat jest zupełnie z innej beczki.

Tu wcale nie chodzi o brak miłości. Nikt też nie nawołuje do homofobii. Nikt nie zaprzecza, że tolerancja jest wartością samą w sobie.

Jednak tolerancja a przyzwolenie by wypaczać rzeczywistość i w jakimś sensie okaleczać psychikę dziecka, to …..zupełnie inna bajka.

Jak mam czas,

lubię sobie poczytać notki polecane przez Onet. Czasem trafiam na blogi, których do tej pory nie znałam i czytam trochę więcej niż jedną notkę, czasem poprzestaję na tej poleconej.

Ale to akurat zupełnie oczywiste, a ja chciałam o czymś innym (też oczywistym:-).

Kiedyś przeczytałam taki polecony tekst, w którym autorka opisywała historię swojej komórki. A właściwiej byłoby napisać, historię ze swojej komórki. Kupiła ją w komisie, a poprzedni właściciel nie wykasował smsów będących jednoznacznym wyrazem przeżytego romansu. Przy czym jego love, z całą pewnością była wtedy w stałym związku (wynika to z treści smsów), więc ujawnienie pozostawionych w komórce danych, mogłoby się dla niej skończyć niezbyt dobrze. Zwłaszcza, że były tam nie tylko numery telefonów, ale także zdjęcia i filmiki.

To tyle à propos historii.

Czy była to historia prawdziwa czy będącej wyrazem inwencji twórczej autorki, któż to wie?

Ale właśnie w tej kwestii rozszalała się burza w komentarzach. Niektórzy nie pozostawili na blogerce suchej nitki, twierdząc, że podaje za prawdę coś, co nie wydarzyło się w rzeczywistości, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie sprzedaje gadżetu z danymi.

To może rzeczywiście trochę naciągane, jednak mnie w tym wszystkim zastanawia okropnie seriozne podejście do sprawy. Sorry, ale kto powiedział, że należy opisywać tylko te historie, które się wydarzyły? Kto powiedział. że blog nie może służyć do odzwierciedlania własnej wyobraźni? Myślę, że o wiele ciekawsze jest kreowanie rzeczywistości i szkoda że w takim wypadku często pada podejrzenie o manipulowanie faktami.

Więc co? Lepiej byłoby gdyby uwiarygodniła historię podając imiona i nazwiska, adres komisu, szczegóły transakcji i miejsce akcji?

Wtedy po pierwsze zachowałaby się nie lepiej niż opisywany przez nią właściciel komórki, a po drugie, w  świetle obowiązującej ustawy o ochronie danych osobowych, z całą pewnością zostałaby pociągnięta do odpowiedzialności i wywołała kolejną burzę nieprzychylnych komentarzy.