Na wczasy nie tylko do Grecji

Każdy pomysł na zabicie nudy jest dobry. A najtrudniejsza do zabijania i jednocześnie najgorsza z możliwych jest nuda życiowa. To znaczy taka, kiedy każdy dzień jest podobny do następnego i nie widać szansy na zmianę sytuacji. Zwykle wiąże się z samotnością.

Takiej nudzie podlega od czasu do czasu każdy człowiek, różnica polega jedynie na tym, że osoby młode, pracujące, posiadające rodziny, szybciej się z niej otrząsają. Osoby starsze mają utrudnioną możliwość otrzepania piórek, dlatego podobają mi się inicjatywy ukierunkowane na nich, wszelkie uniwersytety trzeciego wieku, zajęcia sportowe dla emerytów, wycieczki organizowane przez kościół czy osiedlowe domy kultury. Bo nie ma znaczenia przecież, kto jest organizatorem, chodzi o skutek, prawda?

Pamiętając, że wszystko kosztuje, a zasoby finansowe ludzi starszych są bardzo ograniczone, tym bardziej spodobał mi się pomysł, na który wpadło kilka warszawskich administracji. Otóż, wymyślono wczasy na ogródkach działkowych. Za niewielką opłatą (organizatorzy serwują obiady, ciasteczka, wieczorki przy herbacie), można przez dwa tygodnie dosyć aktywnie spędzić czas, ale przede wszystkim poznać nowych ludzi. Z racji tego, że wczasy odbywają się w mieście, w którym „wczasowicze” mieszkają jest szansa, że nawiązane znajomości zostaną podtrzymane nawet wtedy, gdy turnus się skończy. Dodatkowym atutem są zajęcia poprawiające nie tylko sprawność fizyczną emerytów, ale także ich sprawność intelektualną. Czytałam o turniejach literackich, spotkaniach z historią, nauce malarstwa, szydełkowania itp. Dla każdego coś innego, organizatorzy podchodzą do tej kwestii bardzo elastycznie.

A biorąc pod uwagę dzisiejszą pogodę, czy trzeba czegoś więcej niż odpoczynku w cieniu drzew, z fajnymi ludźmi i szklanką zimnego napoju w dłoni?

Sama bym się skusiła….:))

 

Nowe miasto, stare auto

Nie przywiązuję się do miejsc, przywiązuję się do ludzi – powiedziała mi koleżanka przy okazji rozmowy o wszystkim i o niczym.

Ja niby tak samo jak koleżanka, więc wszystko powinno być ok, ale….

To jedno małe „ale” często zmienia wszystko, zauważyliście?

Moje „ale” dotyczy wcale nie hipotetycznej, a całkiem realnej sytuacji, gdzie zmiana jednego siłą rzeczy powoduje zmianę drugiego. Zmiana miasta wymusza przecież zmianę ludzi.

Nie mogę wymagać, żeby pół Lublina przeniosło się do Warszawy, chociaż …właściwie to nie miałabym nic przeciwko temu…

Prawdopodobnie w przeciwieństwie do Warszawiaków.J

Prawdopodobnie w przeciwieństwie nawet do Radomian czy Kielczan, po co im konkurencja?J

Wracając do tematu przywiązania i nowości, jakim problemem jest nauczenie się miasta? Żadnym. W pewnym momencie zaczynasz rozpoznawać ulice, kojarzyć zakątki, rejestrować zmiany. W pewnym momencie, zwłaszcza, jeśli się chodzi do pracy ciągle tą samą drogą, zaczynasz rozpoznawać przechodniów….zakładając, że oni też chodzą do pracy tą samą drogą. Zaczynasz żyć problemami nowego miasta  (nawet tymi absurdalnymi, jak już zauważyliścieJ

I nowości powszednieją.

Miejsce na początku obce staje się z dnia na dzień coraz bardziej swojskie.

Mojsze.

Tylko pozostawionych ludzi nadal brak.

 

PS. A w Lublinie dzisiaj jakieś parady, występy na Litewskim….nie wiem nawet z jakiej okazji …Pamiętacie jeszcze taki obrazek?

 

Tu wczoraj spotyka się z dziś – ze spaceru

Tylko kilka przykładow, bo to był krótki spacer:)

   

Stara kamienica, którą można byłoby piękne odnowić i przyklejona do niej nowoczesność. Przypomina mi się oszczędność mojej babci. Jeżeli można było uratować ubranie, robiła to. Wtedy ze skrawków rożnych materiałów tworzyła coś szczególnego, łatała stare dziury, przyszywała falbanki, lub frędzelki. Czasem rodziło się coś pięknego, jednak innym razem powstawał, uratowany w ten sposób …. potworek, którego nigdy w życiu bym nie założyła. Te piękne przedwojenne kamienice i dobudówki z lat 60-tych (lub współczesnych), to właśnie takie potworki. Poniżej podobna sytuacja. Mnie to razi, czy naprawdę nie można było dopasować stylu?

  

Na Pradze

 

Hotel Sheraton,   

dumnie patrzący w okna kamienicy stojącej po drugiej stronie ulicy.

Niektóre z tych kamienic spotka smutny los, zostaną rozebrane a w ich miejsce powstanie biurowiec, lub kolejny hotel. Bo kasa się liczy. Inne, ocalałe cudem, wymagają remontu, mają jednak swój niepowtarzalny klimat.

 

Rozdwojenie

Ostatnio o niemocy utrzymywania bloga przy życiu pisał Nit, wcześniej from time to time inni blogerzy. U jednych było to zjawisko wiosenne, więc jakby całkiem zrozumiałe, u mnie okazało się prawie zupełnie letnie.

Pomimo faktu, że na moim biurku leży całkiem pokaźna sterta różnych karteczek z zapisanymi pomysłami na notki.

I nawet pomimo całkiem sprzyjających okoliczności: w TV nie ma nic ciekawego – (czytaj Mundial), w pracy spokój, (to akurat bardzo dobrze), w domu spokój (też dobrze), u dzieci spokój (oceny wystawione, więc bardzo bardzo dobrze).

Mój organizm domaga się wakacji. Przyzwyczaiłam go, że je ma. Regularnie. Więc teraz nie mogę się dziwić, że zamiast pomysłów oczekuje ode mnie jakiegoś wyjazdu i że będę o niego dbać, dopieszczać, wyprowadzać na spacery, że może zmuszę go do przejażdżek rowerowych, albo zbiorę gdzieś, gdzie nie będzie musiał robić nic, poza czytaniem.

Bo właśnie książki pochłaniam ostatnio, jedną za drugą. Tempo czytania pozostawia wiele do życzenia, a to za przyczyną niemożliwości czytania w pozycji horyzontalnej (zasypiam), ale przecież po pierwsze, w pozycji średniowygodnej nie ma zabawy z czytania, po drugie – ileż tak można usiedzieć?

Wracając do książek, polecam kryptobiografię Niny Andrycz „My rozdwojeni”. Nie wiem dlaczego sięgnęłam po tę właśnie książkę. Nie lubię Niny Andrycz – aktorki, nie lubię pełnej patosu, scenicznej wyniosłości, nie lubię sztucznego (według mnie) „ł”.

Aktorka pisała pamiętniki przez całe swoje życie, sądzę jednak, że literacką formę nadała im będąc już dojrzałą kobietą, bo jako pisarka jest fantastyczna!!

Po przeczytaniu bardzo osobistych wynurzeń wybaczyłam jej wszystko, nawet małżeństwo z Cyrankiewiczem. I po raz kolejny zdałam sobie sprawę, że nic nie dzieje się bez powodu.

Zadziwiające, jak ta kobieta, której dojrzewanie przypadało na czasy międzywojenne jest mi bliska. Niektóre jej przemyślenia biją rytmem mojego własnego serca. Widziałam w niej dawną siebie i pozazdrościłam pewności, zdecydowania i woli walki o własne pragnienia, których mi zabrakło. Rozumiałam wszystkie wypowiedziane myśli. Od samego początku, do smutnego końca, choć dzisiejsze wywiady pokazują, że nawet ze smutkiem można żyć i cieszyć się każdym dniem.

I można potem powiedzieć, że nie zmieniłoby się ani jednego dnia.

 

 

„Kiedy myślę o miłości, nie mogę nie myśleć o przemijaniu i o śmierci. O tym, że poza moją sztuką duch nigdy nie brał i nie bierze od żadnego dnia pełni wrażeń czy możliwości. Co dzień z czegoś dobrowolnie rezygnuję dla lepszego, dla wyższego. Co dzień – zamknąwszy oczy – wyrzucam jeszcze nie do końca przeżyte „dziś” w zachłanną paszczę „wczoraj”.

Chcę wiedzieć, jak na imię tej sile, która wciąż skłania do rezygnacji? A przede wszystkim, kto może udowodnić, że głos wewnętrzny nigdy się nie myli?

Dlaczego siedząc na tej samotnej ławce, wcale nie jestem pewna, żem samotna?”

 

i jeszcze jeden fragment, czytając go przypomniałam sobie moje własne stopklatki:

 

„…mam jeszcze kłopoty z własnym „ja”. Rzecz w tym, że je chwilami gubię. Onegdaj znów stanęłam na środku ulicy: co ja tu robię? Przecież ta krzątanina nie jest życiem. Nie ma mnie! O Boże! Nie ma mnie tu! A wczoraj na ciemnych schodach domu – to samo [….]

Kiedy się ocknęłam, ujrzałam znajome szare podwórze za oknem i miejską anemiczną wiosnę. Wciąż stałam przed drzwiami mieszkania, trzymając klucz w dłoni

El Colacho

Uwielbiam hiszpańskie klimaty, hiszpański język, hiszpańską muzykę, naprawdę kocham hiszpańską otwartość i prostolinijność….

Mimo mojego uwielbienia zauważam  przejawy dawnego, głębokiego prowincjonalizmu, zabobonów i wiary w cuda.

No bo jak inaczej określić El Colacho, o którym dzisiaj pisano w Onecie? To festiwal, który odbywa się rokrocznie od 1620 roku, w kilka dni po Bożym Ciele, a głównym jego wydarzeniem jest moment, w którym mężczyźni przeskakują ponad głowami ułożonych na poduszkach niemowlaków.

Żeby wypędzić czarta i oczyścić ich grzeszne duszyczki, oczywiście wcale wcześniej tego czarta w dzieciach nie stwierdzając.

Doczytałam w innym źródle, że mężczyzna ubrany w żółto-czerwony kubrak symbolizuje rzeczonego diabła. W jaki sposób skok takiego przebierańca miałby czyjąkolwiek duszę oczyścić, tego…….za diabła, nie rozumiem. A właśnie po to przeskakuje przez ułożone w równym rzędzie maluchy.

Może jeszcze byłabym w stanie ubawić się samą ceremonią, gdyby nie była niebezpieczna i nie dotyczyła dzieci. Zawsze może się zdarzyć, że facetowi noga się „omsknie”, że źle wymierzy skok, że wyrządzi krzywdę.

Kurczowe trzymanie się tradycji niebezpiecznej dla ludzkiego życia jest dla mnie niepojęte, ale o ile w także niebezpiecznej corridzie czy pampeluńskim wyścigu byków biorą udział świadomi niebezpieczeństw dorośli i ryzykują sobą, o tyle w El Colacho to dorośli wystawiają się na próbę własne dzieci.

Wiem, zaraz mi ktoś napisze, że różnice kulturowe, że tradycja, …ale czy naprawdę warto pielęgnować taką tradycję?

I tak już zupełnie na marginesie, ….jeśli podniósł się krzyk z powodu polskich ogórków – że za krzywe, czy góralskich oscypków – że niehigieniczne to dlaczego w takich kwestiach Unia Europejska milczy?

Powiedzmy, że…o wyrazach bliskoznacznych

Ostatnio na głównej Onetu zwróciła moją uwagę notka, jak się później okazało, z bloga raczej dla dorosłych. W poleconym tekście autor pisał o wpływie afrodyzjaków, o swoim niedowierzaniu w tej materii, a w związku z tym, o przeprowadzonym wspólnie, z równie sceptyczną jak on koleżanką, teście.

Mniej więcej do połowy tekstu nie miałam żadnych uwag. Facet potrafi naprawdę fajnie pisać, nieźle formułuje własne spostrzeżenia, buduje poprawne zdania, stosuje porównania i całkiem niebanalne środki stylistyczne….

Do pewnego momentu. Wiecie jakiego?

No właśnie….

Afrodyzjak zaczął w końcu działać, fizjologia mężczyzny również. I tu zaczęły się schody. Właściwie to nie winię mężczyzny ani o fizjologię, ani o brak odpowiednich środków obrazowania. Język polski jest pod tym względem bardzo ubogi. Po niemal naukowym opisie tego jak specyfik rozpoczął swoją eksperymentalną wędrówkę po ciałach kobiety i mężczyzny, autor dalej już nie podołał…i w prostacki sposób wyjaśnił: kto, komu, co i jak penetrował… Ja nawet rozumiem, że nie potrafił w sposób literacki opisać wzwodu (nie wiem, czy w ogóle można zrobić to w sposób literacki), nie znalazł zastępczej nazwy na określenie „męskiego organu płciowego”, pewnie dlatego poszedł na łatwiznę i zdecydował się na słowo, którego potocznie używają panowie kiedy chcą sobie ubliżyć.J W ten sposób zwulgaryzował jednak całkiem fajnie zapowiadający się tekst (może taki właśnie miał zamiar?). Potem było jeszcze gorzej.

Ale wracając do sedna sprawy, to prawda, że mało jest w polskim języku słów bliskoznacznych dotyczących tej sfery życia. Jeśli już ktoś pokusi się o opis zbliżenia to zwykle balansuje na cienkiej granicy wulgarności, erotycznej groteski i patosu. Mnie najbardziej śmieszy nazywanie części ciała imieniemJ, te wszystkie „wacki” czy „kasie” brzmią tragicznie. Już chyba wolę patos.

Ale wracając do literatury…

Nic dziwnego, że najczęściej opisywana jest ta chwila „przed”, nieprzytomne spojrzenie, przyspieszony oddech, niewyraźnie wypowiadane słowa, gorące pocałunki.

 

Potem zwykle następuje już tylko opis wspólnego śniadaniaJ