Nie lubię piwa. Jednak w ubiegłym tygodniu, próbując znieść afrykańskie temperatury w polskim, roztapiającym się powoli mieście, marzyłam o schłodzonej do granic możliwości goryczy. Bez soku malinowego, który zwykle sobie dodaję, jedynie czysta, aromatyczna, cudownie opływająca usta przyjemność.
Tamtego dnia siedziałam w półcieniu, delektowałam się upalnym popołudniem, mijającym dniem i nicnierobieniem.
Przy stoliku obok rozsiadł się, na oko 60-letni, lekko szpakowaty, nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, lekko przystojny pan. Co prawda opalenizna zbyt ostro kontrastowała z kolorem włosów, niczym biało-czerwona flaga, ale może to jakiś patriota był.
Żeby zwrócić moją uwagę trzeba być albo interesującym, albo bardzo charakterystycznym człowiekiem, który po prostu sam wlezie w pole widzenia.
Ten wlazł.
Powinnam raczej napisać, że najpierw wlazł w pole mojego słuchu.
Tak jak ja, zamówił zimne piwo, no i się zaczęło.
Po każdym łyku cmokał z uznaniem, a potem robił dziwny ruch ustami, jak kobieta, która po użyciu pomadki, stara się ją potem równo rozprowadzić. Bez lusterka.
Dla wzmocnienia efektu dodawał ruch ręką. Przeciągał się zamaszyście raz po raz, odsłaniając tym gestem mankiet sztruksowej marynarki (na dworze 35 stopni w cieniu), prawdopodobnie żeby wyeksponować złotego rolexa.
I ten rolex zrobił na mnie znacznie większe wrażenie niż jego właściciel Nie cmokał.
Ale to nie wszystko.
Gruba marynarka musiała się do pana kleić (35 stopni w cieniu), bo kilka razy podnosił się, po czym opadał na ratanowy fotel. Łączył w ten sposób wietrzenie podszewki z lekkim unoszeniem nogawek, spod których miały szansę wyglądać czarne, skórzane lakierki. Do kostki.
Oszczędzę Wam opisu wyjmowania komórki i rozmowy tego pana z przyjaciółmi, którzy zresztą w ciągu pół godziny dotarli do stolika. I żeby nie było, nie podsłuchiwałam. Te rozmowy słyszał chyba każdy w kawiarnianym ogródku.
Może zresztą o to chodziło.