Pod pręgierzem wstydu/ Under the pillory of shame

Kilka dni temu przeczytałam ciekawy artykuł o staropolskim karaniu wstydem.

Chodziło o publiczne wystawianie delikwentów na ludzkie pośmiewisko poprzez przykuwanie do pręgierza, wsadzanie do klatki, bądź mocowanie w specjalne uchwyty, popularnie nazywane kuną. Oczywiście pręgierz, uchwyt czy kuna znajdowały się w sercu miasta, tak, aby każdy przechodzień mógł sobie popatrzeć, wyśmiać, a nawet rzucić w ukaranego ogryzkiem czy innym śmieciem.

Autor artykułu postawił pytanie: gdyby dzisiaj ustawić taki pręgierz na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, tuż obok wyjścia z metra, i przykuć do niego warszawskiego dresiarza, z informacją „Jan Kowalski, wybił szyby na przystanku autobusowym”, a przechodnie mogli rzucać w niego resztkami hot-dogów, czy kebabów z pobliskiej budki, to czy taki dresiarz zdemolowałby przystanek ponownie?

Pytanie sugeruje śmiałą odpowiedź, że nie. Wstyd byłby, bowiem tak wielki, że skruszony koniecznością przeżywania tegoż wstydu obywatel, już nigdy nie próbowałby wyrządzić zła. Amen!

O naiwny Panie Redaktorze…. Przecież dzisiaj właśnie o to chodzi, żeby się wyróżniać. A takie publiczne wyeksponowanie super-drecha to tylko dodatkowy, darmowy w dodatku, lansik! Napiętnowanie wzbudzi podziw kolegów, podniesie autorytet, sprawi, że takiemu to już nikt więcej nie podskoczy….chyba, że inny, równie wylansowany. Bo ten to się nie bał! Bo przetrwał! Bo, za przeproszeniem….. „chwdp”!!

Wstyd jest miarą ludzi wrażliwych, którym zależy na opinii szerokiej grupy społeczeństwa, tymczasem chuliganerii zależy na dobrej opinii tylko wśród swoich, przy czym „dobra opinia” ma w tym momencie zupełnie inne znaczenie. Czytaj dalej „Pod pręgierzem wstydu/ Under the pillory of shame”

Po co są goje?

Rabin Owadia Josef o gojach, czyli nie-Żydach: „Goje rodzą się tylko po to, by nam służyć. Bez tego nie mieliby po co istnieć na tym świecie. Po co goje są tak naprawdę potrzebni? Będą pracować, będą orać, będą zbierać plony. My zaś będziemy tylko siedzieć i jeść jak panowie”.

W kontekście tych słów i wypowiedzianego później pseudohomeryckiego porównania gojów do zwierząt pociągowych, utraty osła do śmierci nie-Żyda, przestaje dziwić antysemityzm (choć ja go nadal nie popieram, żeby nie było…).

Zastanawiam się tylko, jaki jest ukryty cel wypowiedzi rabina, bo nie chce mi się wierzyć, (bo jestem naiwna?), że tego typu słowa wypowiedział szef partii tworzącej koalicyjny rząd w Izraelu. Tym samym Izraelu, który jest skonfliktowany z państwem arabskim, a właściwie ze światem arabskim (którym przecież też tworzą goje).

Czy o to właśnie chodziło, by wypowiadając się w sposób pogardliwy doprowadzić do jeszcze większego zamętu politycznego? By nastawić świat przeciwko sobie (już i tak nastawiony)? Dlaczego wykształcony i ponoć religijny człowiek mógłby tak bardzo chcieć zaszkodzić własnemu narodowi?

Może 90-latkowi jest już wszystko jedno, życia już niewiele, więc „po mnie choćby potop”? Jednak bez względu na motywy, słowa padły, a w myśl biblijnej maksymy, „kto sieje wiatr, zbiera burzę”. I burza już jest.

Mamy antysemityzm kontra rasizm. W radykalnym, iście ortodoksyjnym wydaniu.

Z empatią do bólu

Pamiętacie jak kiedyś pisałam, że Szwajcarzy mają dobrze? Że troszczą się o kwiatki i zwierzątka. Dbają o środowisko i o własny kraj.

O chorych też dbają tylko inaczej. Dbają o to, by mogli dokonać legalnego wyboru pomiędzy tym, czy nadal tkwić w ciele wyniszczonym przez chorobę, czy popełnić wspomagane samobójstwo. Pomijam kwestię religijną, bo są tacy, dla których odebranie sobie życia nie jest samobójstwem tylko zwykłym opuszczeniem schorowanego ciała.

Więc religię i związane z nią wyrzuty sumienia odsuwam na bok. Bo nie o to…..

W tym szwajcarskim, medialnym szumie poruszyło mnie coś innego. Otóż, jest tam taka organizacja, która żąda, by demencję też uznać za chorobę nieuleczalną, upokarzającą człowieka, utrudniającą życie, chorobę, która będzie stanowić wystarczający powód do tego, by móc liczyć na „śmierć na życzenie”. Ale to jeszcze nie wszystko. Żąda, by bliscy chorych na demencję też mogli wybrać śmierć, by nie pozostawać dłużej w rozpaczy.

I tu po raz kolejny odsuwam religię na bok. Bo nie o to…

Nasuwa mi się bowiem pytanie czysto zdroworozsądkowe: jeśli ci bliscy chorych na demencję, którzy zapragną odejść z rozpaczy, będą mieli innych bliskich, to co? Czy tamci inni bliscy też mają móc mieć możliwość odejścia? Bo przecież raczej także będą rozpaczać. A jeśli inni bliscy innych bliskich, którzy z rozpaczy za innymi bliskimi tych bliskich z początku, zechcą zakończyć życie? A inni bliscy innych bliskich, którzy są innymi bliskimi, innych bliskich osoby chorej na demencję……?

Tak wiem, to skomplikowane…..

Więc jeśli ustawodawca przyjmie argumenty wspomnianej organizacji, można zaryzykować stwierdzenie, że skoro w Szwajcarii cierpi na demencję około 100 tys. osób, to w bardzo krótkim czasie drastycznie się tam zmniejszy zaludnienie.

O problemach żywieniowych. Tekst po trosze feministyczny.

Bulimia, anoreksja, nadwaga, niedowaga, jadłowstręt, nieprawidłowe odżywianie się, przejadanie, chroniczne niedożywienie. Gdybyśmy spojrzeli na problem globalnie, to właściwie w każdym jednym zakątku świata ludzie borykają się choćby z jednym z problemów żywieniowych, w niektórych zaś te problemy występują jednocześnie.

Jak to się stało, że właśnie w tej sferze naszego życia, która powinna być czymś naturalnym i prostym, pojawia się tak wiele odchyleń od normy?

Jeśli weźmiemy pod uwagę otyłość kobiet, to myślę, że jednym ze źródeł jest….mężczyzna.

To on był zawsze punktem odniesienia, wyrocznią w kwestii kobiecej urody. Żeby poślubić idealnego mężczyznę (czytaj: każdego mężczyznę, bo nad walorami męskiej urody jakoś się zbytnio nie zastanawiano…), dziewczyna, a raczej jej rodzice, była w stanie zrobić wszystko.

W Mauretanii pozwala się na działanie natury jedynie do okresu przed zamążpójściem. Potem, jeśli dziewczynka jest nadal szczupła, wysyła się ją na specjalny obóz i zmuszą do pochłaniania nawet 16 tysięcy kalorii dziennie. Za to wraca, jako „piękna kobieta”! Obozowiczki są zastraszane biciem i świadomością, że jeśli zwrócą pokarm będą musiały jeść własne wymiociny. I chociaż młode Mauretanki dzisiaj chcą walczyć z tradycją, to jest ona ciągle jeszcze bardzo mocno zakorzeniona w świadomości narodu, do tego stopnia, że wiele kobiet w średnim wieku, nie jest w stanie chodzić z powodu własnej otyłości*.

Drugie źródło problemu to kultura i tradycja umacniana od starożytności, po dzień dzisiejszy. We wspomnianej Mauretanii szczupła kobieta to wstyd dla rodziny i całego plemienia, to informacja o niedostatku i braku zdrowej witalności. Tutaj łatwo znaleźć odniesienie do powojennej polskiej rzeczywistości. Po pięciu latach wojennego głodu, nadwagę odbierano podobnie, powiększające się wałeczki sąsiadek były komentowane tylko i wyłącznie faktem, że zaczęło im się powodzić. Tego, że są grube, a w związku z tym może mniej ładne, nikt nie brał pod uwagę.

Bo też i nie o urodę tu chodzi. Gust jest rzeczą względną, sama znam panów, którzy uwielbiają „duże” kobiety (wspomnieć też należy o tzw. „dokarmiaczach”, którzy stanowią problem w USA, u nas mam nadzieję nadal będąc tylko zjawiskiem marginalnym). Chodzi o to wszystko, co się z nadwagą wiąże, czego nie widać gołym okiem, ale ma ogromny wpływ na kobiecy organizm i zdrowie.

No i teraz, na drugim biegunie pojawiła się chorobliwa wręcz niedowaga i choroby żywieniowe na tle psychicznym. Jakieś pierwotne źródło znowu widziałabym w mężczyźnie. Czytałam artykuły o tym, kto pierwszy zaczął lansować modę na, brzydko mówiąc, „wieszaki”. W świecie mody, mówi się, że homoseksualni projektanci szukali takich modelek, które najbardziej przypominałyby męską, młodzieńczą, ale jednocześnie bardzo szczupłą sylwetkę. Brak piersi, brak pupy, zapadnięte policzki. Ideał w rozmiarze „zero”, który rozplenił się niczym wirus grypy H1N1. Dzisiaj mamy już nie tylko rozmiar S, ale także XS a nawet  XXS (!!). A młode dziewczęta bardzo szybko podchwyciły trend, wzmacniany wzorcami lansowanymi przez media. Ciekawa jestem, czy rzeczywiście podchwycili go też młodzi chłopcy, czy podobają im się chorobliwie szczupłe dziewczyny?

Jednocześnie obok tego, gejowskiego wątku, można wymienić drugi, cywilizacyjno-kulturowy, który przekłada się na zdrowie psychiczne i komfort lub dyskomfort z powodu posiadania takiego, a nie innego ciała. Czasem wystarczą całkiem prawdziwe lub zupełnie urojone problemy, kłopoty w rodzinie, szkole, brak kontroli nad własnym życiem, jakieś autodestrukcyjne przekonanie, że niewiele zależy od nas samych, lub nadmierny perfekcjonizm, by choroba zaczęła dominować na życiem, w każdej jego sferze. A potem dzieje się tak, jak z każdym uzależnieniem, trudno przestać, bo problem zagnieżdża się w głowie, ciało staje się tylko jego zewnętrznym odwzorowaniem.

Wiele mówi się o krajach, w których wojny zniszczyły zaplecze gospodarcze pogrążając je w biedzie, przemocy i chaosie. A przecież niemal zawsze, tam gdzie wojna, tam głód. Tak gdzie wojna, tam rozpacz, cierpienie i choroby wywołane głodem.

No i mamy niewesoły obraz świata, w którym odżywianie przeistoczyło się z budulca podtrzymującego przy życiu, w coś stanowiącego barierę oddzielającą od prawdziwego świata. Prawdziwego, czyli takiego, w którym człowiek żyje w zgodzie z naturą, akceptując siebie i innych, tolerując własne niedoskonałości, ale walcząc z oczywistymi wadami. Człowiek pogodzony ze sobą, stanowiący jedność duszy i ciała, pogodzony z przeszłością i gotowy na przyszłość. Człowiek, który rzeczywiście brzmi dumnie.

 

Dlatego zupełnie inaczej dzisiaj odbieram słowa, że „człowiek nie żyje po to żeby jeść, tylko je po to, żeby żyć”.

 

* Dzisiejsza Rzeczpospolita

Z obserwacji…

Miałam nie pisać o dopalaczach, nie dlatego, że problem mnie nie dotyczy, bo tak naprawdę dotyczy nas wszystkich, ale dlatego, że mówienie o oczywistej perfidności zawsze porusza mnie bardziej, niż bym tego chciała.

Myster Bratko twierdzi, że specyfiki sprzedawane w jego sklepach nikomu nie szkodzą, że to burza medialna, że nagonka na bezbronnego człowieka. Bezbronny to on z całą pewnością nie jest, ale w jednym ma rację. Media też nie są bez winy, ponieważ one w ogromnym stopniu kreują rzeczywistość. Z jednej strony pełnią funkcję informacyjną, ale z drugiej, w pogoni za sensacją, w walce o widza, nie przebierają w środkach. Emitują coraz bardziej kontrowersyjne programy, coraz dziwniejsze filmy, a im bardziej bulwersujący, sprzeczny z istniejącymi zasadami show tym fajniej. Im większy zamęt wywołany w świadomości człowieka, im więcej świętego oburzenia, tym lepiej, bo wtedy program się sprzeda, bo liczy się kasa! I w tym upodabniają się do Bratko.

Wystarczy przypomnieć sobie falę pomysłowości wywołanej emisją MacGyver’a, żeby zrozumieć, dlaczego dzisiaj fascynuje hipochondryczny, złośliwy Dr House faszerujący się lekami notorycznie i nie bez przyjemności. Przedstawiając bohatera w sposób wzbudzający sympatię osiągnięto podwójny cel, wzrosła nie tylko oglądalność serialu, ale też…. sprzedaż leków przeciwbólowych dostępnych bez recepty. Mało tego, wyczytałam, że gdyby vicodin był dostępny na polskim rynku, właściciele aptek zbiliby fortunę.

Oczywiście, że nie obwiniam mediów o całe zło tego świata, bo problem uzależnień i podatności na nie jest o wiele bardziej złożony. Jednak informując czasem balansują na granicy przyzwolenia. Do tego dochodzi kwestia legalności i mamy coś w stylu bomby z tykającym zegarem. Świadomość młodego człowieka jest przecież jednocześnie czymś bardzo prostym i złożonym. Czasem trudno się przebić z ważną informacją, innym razem ta sama informacja jest odbierana wprost. A więc skoro serial pokazuje lekarza notorycznie zażywającego leki (a który nawiasem mówiąc, cudownym zrządzeniem losu ciągle żyje i wykonuje swój zawód!), skoro sklepy z dopalaczami są otwarte 24 godziny na dobę i do pamiętnego dnia nie zakazano handlu, to metodą prostej dedukcji nastolatek, z jego problemami wieku dojrzewania, drobiazgami, które urastają do rangi problemu (i tak my dorośli powinniśmy je traktować, szanując młody umysł), ten nastolatek staje się niezwykle podatnym celem. Celem idealnym.

A co się potem dzieje lub co może się stać, to już wiemy.

I znowu refleksyjnie

Jest takie miejsce, taki pasaż z tyłu sklepów, którym skracam sobie drogę. Lubię go. Pamiętam jeszcze z dawnych czasów, kiedy jako nastolatka zwiedzałam ogromne, zupełnie inne niż Lublin, miasto.

Było lato, kolorowe ławki dokoła klombów, słońce podkreślające koloryt kwiatów. I ja w nowych spodniach typu ogrodniczki, które „wystałam” w Pedecie i butach pożyczonych od koleżanki, które jej z kolei akurat udało się „wystać” w Krokodylu. Do dzisiaj mam przed oczyma super modne czółenka z małym, dziewczęcym obcasem nazywanym wtedy (może jeszcze i dzisiaj) kaczuszką.

Czy pamiętacie, że w czasach PRL-u, przynajmniej tych z lat wczesnoosiemdziesiątych, bardzo dbano o klomby i kwietniki? Więc było kolorowo i jakoś tak radośnie. Całą sobą czułam tę radość.  Dokoła tłumy ludzi, którzy robili sobie przerwę w zakupach, siadali gdzie tylko się dało, jedli lody, rozmawiali ze znajomymi. Miasto żyło, a ja istota miejska, byłam zauroczona tym ożywieniem.

Dzisiaj Warszawa w tym miejscu żyje „mniej”. Jest raczej tylko trasą przelotową, czymś pomiędzy, co straciło swój niepowtarzalny urok.

Ale i we mnie jest poczucie straty. Nie ma tamtego, dziecinnie naiwnego poczucia pewności, że zdarzy się tylko to, co wymodlone. Nie ma beztroskiego przyjmowania wszystkiego za dobrą monetę. Nie ma nadziei, że uczciwe zamiary generują uczciwe zamiary, że dając szczerość odbieram szczerość, że prawda i kompromis stanie się cudownym środkiem na drodze do osiągnięcia zadowolenia z siebie i tego, co robimy.

Jest wiedza o świecie takim, jakim sami go tworzymy.

Może właśnie dlatego, w zamian dostałam możliwość przemierzania tej właśnie trasy ponownie, patrzenia dojrzałym okiem na miejsce nie moje, ale miejsce żyjące głęboko w pamięci i w tej pamięci tworzące ciągle na nowo dawny, sielankowy klimat. Żeby podświadomość codziennie przetwarzała tamto wspomnienie i konwertowała je na dzisiejszą rzeczywistość, a potem nakładała na siebie obrazy, by mimo szarzyzny i obcości móc przemierzyć kawałek czegoś intymnego, przyjemniejszego niż nie tylko pusta przestrzeń. Żeby z takich właśnie elementów zbudować od nowa własny świat i polubić go takim, jaki jest.

A dzisiaj, gdy dotarłam do uliczki na wprost Pałacu Kultury dodatkowo otrzymałam jeszcze potężną dawkę pozytywnej energii. Ktoś grał na gitarze, testował basy, a ktoś inny klawiszowe aranżacje. Nie wiem, co grali, ale było piękneJ

Lubię piątki:)