Z cyklu „sprzeczności” lub „dziwności”

Nie mam takiego cyklu w swoim blogu, ale może powinnam mieć, bo sprzeczności w dzisiejszym świecie wiele, a dziwności jeszcze więcej.

Na przykład małżeństwa gejów z lesbijkami, zawierane za sprawą specjalnego programu dla ortodoksyjnych żydów – homoseksualistów, przy pomocy rabina, który osobiście zajmuje się doborem kandydatów*. Moim zdaniem, jest to ewidentna próba ominięcia ortodoksyjnego prawa, które ostro potępia zachowania homoseksualne. Kwestią, która nie budzi zdziwienia, jest wg mnie jedynie chęć posiadania rodziny i dzieci, bo takie pragnienie stoi ponad orientacjami, z czasem dominując wszystkie inne pragnienia i myśli.

Dobrane przez rabina pary najczęściej nie sypiają ze sobą (w końcu parę tworzą kobieta i mężczyzna, co w tej sytuacji jest bardziej barierą niż magnesem), a dzieci zostają poczęte metodą in vitro (ortodoksyjny judaizm nie zezwala na homoseksualność, a zezwala na in vitro?). Małżonkowie grają przed własnymi dziećmi kochających się rodziców, może nawet rzeczywiście żywiąc do siebie cieplejsze uczucia, przyjaźniąc się, ale tym samym utwierdzając własne dzieci w świadomości, że wszystko jest ok. A chyba jednak nie jest.

Po pierwsze występuje zakłamanie, co do własnej orientacji. Jest ono zrozumiałe w kontekście wątku religijno – kulturowego i z takim zakłamaniem prawdopodobnie da się żyć, tak przecież bywało przed wojną o prawa mniejszości seksualnych. Ale z mojej obserwacji wynika, że homoseksualiści chcą prawdy w tej materii. Więc może jednak chodzi o coś więcej? Może o to, że homoseksualni rodzice wcale nie chcą takiego życia dla własnych dzieci, jakie sami wiodą, więc starają się trzymać je z dala od problematyki lesbijsko – gejowskiej, która dla nich – dorosłych stała się ciężarem?

Pojawia się też druga, znacznie dziwniejsza kwestia.

Okazuje się bowiem, że pary lesbijsko – gejowskie pozwalają sobie na tzw. skok w bok, bo (pozostając w konwencji frazeologizmu), nie traktują go ani jak skok, a już na pewno nie w bok. Dla geja spanie z kobietą nie jest zdradą, tak jak dla lesbijki spanie z mężczyzną. Kwestia niewierności zostaje przeniesiona z rejonów psychofizycznych na rejony czysto fizyczne. No i znowu pojawia się pytanie, czy na takie skoki zezwala ortodoksyjny judaizm?

To jakiś paradoks, który próbuje się wpisać w religijne ramy. Oczywiście zawsze można się pobawić w snucie rozważań nad tym, co jest zdradą, a co nią nie jest, i pewnie byłoby tyle definicji ilu rozmówców, jednak religie (bo nie tylko judaizm) nie pozostawiają żadnych wątpliwości.

Fajnie byłoby, gdyby mógł się wypowiedzieć jakiś homoseksualista, ale nie znam takiego, z którym mogłabym otwarcie rozmawiać na podobne tematy, liczę w tej kwestii na komentarze.

Nawiasem mówiąc, ciekawe, co by się działo w społeczeństwie, gdyby tak przenieść problem na grunt czysto katolicki? I czysto polski?

 

* Rzeczpospolita z tego tygodnia

Scenka rodzajowa lub „Jedenaste – nie wymawiaj!”

Pora lunchu. Siedzę sobie w średnioprzytulnej, ale za to serwującej fantastyczne jedzenie knajpce na Nowym Świecie. Drzwi skrzypią niemiłosiernie, przy czym tak bardzo jak skrzypią, tak ciężko się otwierają. Najbliżej wejśćia siedzi starszy, szpakowaty pan i to on pomaga otwierać je, gdy tylko zauważa szarpiących się z nimi ludzi. Siedzi blisko, więc zauważa każdego i każdemu pomaga stając się coraz bardziej poirytowany.

W końcu, po kolejnym otwarciu nie wytrzymuje i mówi do osoby wchodzącej: „Wypisuję się z tej obsługi, więcej nie otwieram”. Trafiło na kobietę, która najpierw podziękowała za pomoc, a potem (jak zrozumiała sytuację), zrobiło jej się głupio.

Historyjka, jakich wiele, ale można z niej wyciągnąć ogólniejszy wniosek. A mianowicie, jeśli już pomagamy drugiemu człowiekowi, zwłaszcza, jeśli nie prosił on o żadną pomoc, nie psujmy własnego gestu robiąc niepotrzebne wymówki. Zarówno w stosunku do o obcych, jak i bliskich sobie ludzi, ale zwłaszcza w domu, wśród przyjaciół, w pracy.

Solenizantka, która przy stole opowiada zaproszonym przez siebie gościom jak to się spracowała w kuchni, żeby stół wyglądał dostojnie, sprawia, że wszystko, co przyrządziła, staje im kością w gardle. Mnie samą denerwuje, kiedy moja mama narzeka w każde święta na opuchnięte nogi, ale wcześniej nie pozwala sobie całkowicie ująć pracy, w rezultacie ona pichci część potraw w swojej kuchni, ja drugą część w swojej (z wyjątkiem przypadku, kiedy byłam niesprawna lub daleko poza domem). A przecież mogę całkowicie przejąć przygotowywanie świątecznych wypieków i naprawdę bardzo bym tego chciała właśnie dlatego, żeby nie miała opuchniętych nóg. Z drugiej strony jednak szanuję, że chce być ciągle aktywna.

Nie chcę popadać w moralizatorski ton, ale widząc konsternację na twarzy kobiety z przytoczonej historyjki, pomyślałam sobie o tych wszystkich razach, kiedy prawdopodobnie i mi się „wypsnęło” jakieś zupełnie niepotrzebne zrzędzątko.:-)

Zwłaszcza dzieci doskonale widzą, co dla nich robimy i na swój sposób odwdzięczają się nam. Starają się pomagać jak mogą, a z wiekiem mogą coraz więcej. Tylko pozwólmy im na to i nie zraźmy niepotrzebnymi komentarzami.

Sposób na dzień wagarowicza

Resort edukacji chce, by tego dnia nie było lekcji, na rzecz aktywności rozwijających zdolności poznawcze, artystyczne czy sportowe uczniów.

Rzecz pięknie powiedziana, ale sprowadza się do mądrości znanej od lat, jeśli nie można czegoś zwalczyć, trzeba polubić lub próbować przekazać uczniom w ciekawej formie. W ten sposób umacniamy autorytet, pokazujemy, że nie jesteśmy staroświeccy, że idziemy z duchem czasu. Stąd pomysły na spędzenie tego dnia z młodzieżą, ale inaczej niż na tradycyjnym przerabianiu materiału.

Dzień wagarowicza istnieje od dawna, zawsze nielegalnie. W mojej pamięci szczególnie zapisał się jeden taki dzień, z czasów licealnych. Na kilka dni przed nim, wychowawca zapobiegawczo poruszył temat i zabronił uciekać z lekcji grożąc dyscyplinarnym zawieszeniem w prawach ucznia. Ale przecież oczywistą rzeczą jest, że zakazany owoc…, że solidarność grupowa, że po prostu nie chciało nam się siedzieć w klasie. Zdecydowaliśmy się na kino, jako alternatywę tyleż ciekawszą, co jedyną możliwą, biorąc pod uwagę porę dnia i fakt, że dawniej uczniowie nie mogli się szwendać po mieście w szkolnych godzinach bez obawy, że zostaną wylegitymowani przez milicję. Na piechotę wyruszyliśmy więc spod szkoły, prowadząc po drodze różne inteligentne rozmowy (tak naprawdę to zupełnie nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale przecież nie o to chodzi:-), ciesząc się jak dzieci. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy przed kinem zostaliśmy powitani przez… naszego wychowawcę. Skąd wiedział, gdzie idziemy? No cóż, zawsze podejrzewaliśmy, że mamy w klasie donosiciela, minęło tyle lat, a my nie dowiedzieliśmy się, kto nim był, choć spekulacje prowadzone są do dziś, przy każdym klasowym spotkaniu.

Ale wracając do tematu legalizacji dnia wagarowicza, ciekawa jestem czy, biorąc pod uwagę metamorfozę tegoż, młodzież włączy się w odchody proponowane przez resort, czy spróbuje jednak zachować dawny „obyczaj”?

Bo jak najłatwiej zniechęcić dzieciaka do czegoś, co lubi, na przykład do czytania opasłych tomów przygód uwielbianego Harrego Pottera? A wpisując go do kanonu lektur szkolnychJ.

Czy legalizacja zniechęca, odziera z uroku, sprawia, że coś powszednieje, a tym samym staje się nudne?

 

Ludzie mają prawo do szczęścia

Tak się uważa w Brazylii, w której właśnie przyjęto poprawkę do konstytucji i teraz już dążenie do szczęścia będzie legalnym, usankcjonowanym, podstawowym prawem jej mieszkańców. Skąd taki pomysł?

Od kilku lat prowadzone są badania mające na celu opracowanie wskaźnika, który ujmowałby poczucie szczęścia obywateli danego kraju. Wymienia się tam dobre wykształcenie, zdrowie, odpowiednie wyżywienie, pracę, mieszkanie, odpoczynek, bezpieczeństwo socjalne, ochronę macierzyństwa i dzieci oraz pomoc osobom upośledzonym przez los i samotnym*. Rzeczywiście to są te obszary, których naruszenie zwykle spędza sen z oczu, choć niewątpliwie odczuwamy je bardzo subiektywnie.

Mnie zastanawia coś innego. Jak bardzo poczucie szczęście zależy od rzeczywistych zagrożeń, a na ile nie jest to pewna cecha narodowa? Brazylijczycy są zadowoleni z życia. Mieszkańcy między 15 a 29 rokiem życia patrzą w przyszłość z o wiele większym optymizmem, niż ich rówieśnicy z innych krajów.  Na pewno ma na to wpływ fakt, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat obserwuje się ogromny postęp cywilizacyjny w tym kraju*, mogę więc zrozumieć, że rysująca się jasna przyszłość, jest powodem do zadowolenia dla młodego pokolenia Brazylijczyków.

Ale już Niemcy, którym powodzi się znacznie lepiej niż Brazylijczykom, narzekają na wszystko.  Nie wiem czy narzekali już przed kryzysem, czy może wtedy rozpoczął się ten proces i utrwalił, pomimo, że (prawdopodobnie, bo gospodarka innych krajów nie interesuje mnie zbytnio) Niemcy poradzili sobie ze wszystkim, stając się jeszcze mocniejszym krajem, niż wcześniej. Więc może jednak świadczy to o pesymistycznym nastawieniu do życia? Trochę trudno mi to zrozumieć patrząc na tych wszystkich niemieckich emerytów zwiedzających świat.

Co w takim razie z Polską? Tu przypomina mi się kawał o Brytyjczyku i Polaku, pierwszy na pytanie: „co słychać?”, odpowiada: „czuję się dobrze”, a drugi zaczyna litanię narzekań. No i teraz trzeba byłoby zadać sobie pytanie, czy nasz rodak narzeka, bo jest mu rzeczywiście źle, bo kraj nie spełnia tych wszystkich założeń, które spełnia Brazylia, czy narzeka, bo lubi?

Prawdopodobnie wszystkiego po trochę. Jesteśmy maruderami życiowymi, lubimy wymieniać wszystkie nieszczęścia, jakie nam się przytrafiają, żywimy się własnymi niepowodzeniami. Na pewno na takie, a nie inne zachowanie, ma wpływ dzisiejsza rzeczywistość, ale też i głęboko zakorzeniona w naszej polskiej pamięci historyczna przeszłość, zabory, przegrane, tułaczka po „obcych landach”, utracona świetlana moc, do której w romantyczny sposób nadal tęsknimy. Cała ta bolesna wiedza być może (ja twierdzę, że na pewno) przeniknęła do polskiego DNA dając o sobie znać każdego dnia. Rodzimy się z nią i paradoksalnie, właśnie z niej czerpiemy siłę.

Więc chociaż nie uśmiechamy się do siebie na ulicy, izolujemy, tworzymy sztuczne bariery, społeczne getta, to przecież jakoś funkcjonujemy, dajemy sobie radę, jesteśmy twardszym narodem niż nam się wydaje. I przetrwamy niejedną, wewnętrzną, polityczną wojenkę.  

Tylko jak to się ma do poczucia szczęścia?

 

* Oczywiście Rzeczpospolita

Wnioski

 

Rzeczywiście ktoś, kto wpadnie na mój blog zupełnie przypadkiem, czytając wybraną przez Onet notkę może sobie pomyśleć, że się baba dorwała do pióra i jedzie po wszystkim i po wszystkich. A już zwłaszcza po mężczyznach. No cóż, szkoda, że Onet nie poleca najpierw całego bloga do przeczytania, może wtedy Czytelnicy uniknęliby typowego w takiej sytuacji wyciągania zbyt pochopnych wniosków.

Wojującą feministką nie jestem i nigdy nie byłam, bardzo chętnie oddałabym część swojego etatu za możliwość gotowania rodzinie ciepłych obiadków i zajmowania się zwykłymi domowymi sprawami.

Ale z drugiej części własnego etatu nigdy bym nie chciała zrezygnować. Z przyczyn chyba oczywistych, nie chciałabym stracić kontaktu z literaturą, wiedzą, z tym wszystkim, czego się do tej pory wyuczyłam, w końcu nie po to studiowałam.

Mój dawny stomatolog – pochodzenia arabskiego powiedział kiedyś coś, pod czym, mimo różnic kulturowych, ja podpisałabym się wszystkimi czterema kończynami.  Mężczyzna powinien mieć możliwość tyle zarobić, żeby żona mogła w domu zajmować się dziećmi, pilnować ich edukacji i dbać o rozwój. Przynajmniej w tym początkowym okresie. Jednocześnie kobiety, które chcą się potem realizować zawodowo, niech sobie to robią i niech będą godziwie, sprawiedliwie nagradzane.

Wszystko ok., tylko te dwa warunki do spełnienia to trochę za mało. Bo w momencie przechodzenia na emeryturę kobieta, która całe swoje życie spędziła w domu, przecież nie leżąc i pachnąc, dostaje najniższy wymiar tej emerytury. I to jest niesprawiedliwe. To tak, jakby przekreślić wszystko, co zrobiła, również dla kraju, przez całe swoje życie. Dla kraju – brzmi górnolotnie, ale w jakimś stopniu przecież tak jest. I właśnie dlatego te wszystkie kobiety, które może i zostałyby w domu z dziećmi, wracają do pracy, bojąc się w dodatku o utratę wypracowanej już pozycji.

Tak więc, zupełnie niefeministycznie podchodząc do kwestii, tylko normalnie, po ludzku, jest w tym wszystkim jakieś ideologiczny błąd.

Natomiast nie jestem feministką również dlatego, że bardzo dobrze widzę jak ewoluowało nasze społeczeństwo, jak równouprawnienie zmieniło polskie (i nie tylko) oblicze. A przesady nie lubię.

Dlatego cieszę się, że wreszcie kobiety mogą się bronić przed nadużywaniem siły fizycznej i psychicznej przez mężczyzn, ale nie przymykam oka na takie same działania w drugą stronę. Czy wrażliwość na ból drugiego człowieka (i tu już z całą pewnością bez względu na płeć) jest feminizmem?

Myślę, że zanim zacznie się stawiać takie zarzuty, trzeba najpierw pomyśleć dwa razy a w przypadku, gdy chodzi o kogoś, kto prowadzi bloga, zapoznać choćby z kilkoma innymi tekstami z tego samego cyklu.

 

„Gdybym była Szwedką, dejdel didel dejdel, digu digu didel, dejdel dum”, czyli echo kobiecego święta.

Czy zauważyliście, że 8 marca, poza zwykłymi przepychankami słownym z cyklu „a niby dlaczego mam babie składać życzenia tylko dlatego, że jest babą?”, wywołuje ciągle jeden i ten sam krąg tematyczny? A mianowicie, że jest niesprawiedliwość społeczna i stereotypowe postrzeganie płci, że kobiety muszą walczyć o swoje, że płeć warunkuje zarobki (oczywiście niższe), że zawsze musimy udowadniać coś komuś, lub sobie.

Pojawiają się feministyczne nawoływania: „równa płaca zamiast goździka”, „dziewczyny na politechniki”, „kobiety walczą o swoje” itp. Prawie połowa Polek zauważa wtedy, że zarabia mniej niż partner, a wśród nich jakaś część stwierdza, że właśnie ta sytuacja jest przyczyną przemocy domowej wobec nich.

To w Polsce…….

A w Szwecji…..którą trochę obsmarowałam w poprzedniej notce…..”armia obniża kryteria, by sfeminizować siły zbrojne i ułatwić kobietom służbę w swoich szeregach” […].

„Jeśli kobieta i mężczyzna mają takie same wyniki testów, wybieramy kobietę. Często postępujemy tak, nawet jeśli mężczyzna osiągnie lepsze wyniki*– wyjaśnia koordynator ds. szkoleń szwedzkich sił zbrojnych.

Można o kobiety zadbać? MożnaJ

To nic, że to jednak jest absurd, który obniża siłę szwedzkiej armii, (bo biorąc pod uwagę warunki naturalne kobiet, są one niewątpliwie słabsze fizycznie), stając się aktem dyskryminacji w tym kraju, który jednocześnie dba przecież o image wszechobecnej tolerancji.

To nic, że w ten sposób zdobyta praca nie da prawdopodobnie takiej satysfakcji, jaką odczuwałoby się po rekrutacji tradycyjnej, uwzględniającej wszystkie aspekty, walki fair i do samego końca.

To nic, bo może bogatsi o takie doświadczenia panowie zrozumieją, że brak równouprawnienia jest nie tylko czymś bezprawnym, lecz po prostu niesprawiedliwym, uwłaczającym godności ludzkiej, a my kobiety** znosiłyśmy to zbyt długo.

 

Czyżby wylazła ze mnie feministka?!***

 

*    Rzepa z 22 lutego

**  Zawsze w takiej chwili słyszę „my murarki warszawskie”J

***Nie jestem feministką. Jestem realistką.

 

Kilka słów o rodzicach i edukacji

Zauważyłam, że sfera religii dostarcza mi ostatnio sporo tematów do notek, chociaż tym razem jest obecna pośrednio.

Kilka dni temu wyczytałam, że w Nadrenii skazano pewne małżeństwo na karę grzywny, a gdy jej nie zapłaciło, na kilka miesięcy więzienia, za to, że nie pozwoliło swoim dzieciom (w wieku 9 i 10 lat) na uczestniczenie w lekcji wychowania seksualnego. Chodzi o lekcję, na której zaprojektowano naukę obrony przed pedofilami. W formie zabawy informowano dzieci, kiedy dotyk obcej osoby jest przyjemny, a kiedy robi krzywdę i właśnie to założenie zostało zakwestionowane przez rodziców. Twierdzą oni bowiem, że w ten sposób wtłacza się dzieciom dodatkową informację, a mianowicie, że jeśli dotyk dorosłej osoby, czytaj seks, sprawia przyjemność, to nie ma w nim niczego złego, tymczasem baptyści (tego wyznania byli wspomniani rodzice), uważają, że sferę moralności seksualnej reguluje Pismo Święte, a przyzwolenie jest tylko jedną z niezbywalnych reguł.

Nadreńscy rodzice są w swojej walce osamotnieni (choć sprawa dotarła już do Trybunału w Strasburgu), ponieważ wychowanie seksualne jest w Niemczech obowiązkowe. Nawiasem mówiąc obowiązkowe jest również w Wielkiej Brytanii, gdzie o seksie uczą się już pięciolatki a przecież właśnie tam obserwujemy coraz więcej przypadków coraz młodszych matek. Najwyraźniej obniżanie wieku nauczania o tej sferze życia nie przynosi niczego dobrego.

Kiedyś będąc na etapie pierwszych klas szkoły podstawowej wiedzieliśmy mniej, jednak mniej było również niechcianych ciąż. Może więc szkoła powinna bardziej skupić się na uczeniu dzieci tego, do czego z założenia została przygotowana, natomiast wychowanie seksualne pozostawić rodzicom. Pod warunkiem, że rodzice z kolei nie pozostawią w tej kwestii dzieci samych sobie.

W polskich szkołach funkcjonują lekcje pt. „wychowanie do życia w rodzinie” i ja osobiście nie mam nic przeciwko takim lekcjom, jednak pamiętajmy, że serwuje się je nastolatkom, osobom w wieku gimnazjalnym i licealnym, kiedy już osiągnęły pewien stopień dojrzałości emocjonalnej. Bo chociaż prawdą jest, że wiek inicjacji seksualnej zdecydowanie się obniżył, to raczej nikt nie zaprzeczy, że do roli mamy i taty, nastolatkowie jeszcze z całą pewnością nie dorośli. Bez względu na religię.

O kolorach i….tolerancji (?)

Pokłócić się można o wszystko i przy odpowiednim nastawieniu odnaleźć problem nawet tam, gdzie właściwie go nie ma. Na przykład można zrobić aferę o to, że istnieje stereotypowy podział odzieży ze względu na płeć. Można skrytykować podejście tradycyjnych mam i firm produkujących odzież, które wolą by w ciemne ubranka, a już na pewno w ciemne spodenki, ubierano chłopców, a w jasne ubranka, przyozdobione falbankami i kwiatuszkami, dziewczynki.

No i właśnie z tym nie zgadzają się szwedzcy rodzice poparci przez liderkę Feministycznej Inicjatywy.  Twierdzą, że tak zaprojektowania ubranie:

„Zabija indywidualność maluchów, odbiera im chęć eksperymentowania i szukania swojej tożsamości przez ubiór”.

Pewna Szwedka zauważyła, że kombinezon dla syna miał wzmocnienia na kolanach i pupie a kombinezon córki napis „Patrz na mnie”. Rzeczywiście, jeśli chodzi o przecieranie się ubrań w miejscach strategicznych, problem dotyczy zarówno dziewczynek jak i chłopców, a to „Patrz na mnie” w kontekście nasilonej ostatnio (albo po prostu nagłośnionej) pedofilii nabiera dwuznacznego znaczenia. Ale myślę, że nie o to chodziło rodzicom. Źródło tego gniewu rodzi się w kraju o ugruntowanej pozycji mniejszości seksualnych i istniejącej tam, daleko idącej, tolerancji dla tożsamości płciowej i dla wszelkiego typu inności.

W Polsce też istnieje przeświadczenie, że róż to kolor dla dziewczynek, ale nie ma to nic wspólnego z brakiem tolerancji, jedynie ze stereotypowym postrzeganiem koloru, a ponieważ taki stereotyp nikogo nie obraża, więc ja osobiście nie widzę problemu.

Jednak dezaprobata Szwedów wzrosła do tego stopnia, że rodzice zaczęli bojkotować wspomniany podział, kupując swoim synkom sukieneczki w słodkich pastelowych kolorach, a dziewczynkom bluzy z napisem „dla twardzieli”.

 

  1. Ciekawe jak na widok kolegi ubranego w dziewczęcą (no bo jednak nie chłopięcą) sukienkę, zareagowali jego koledzy?
  2. Czy ulegam stereotypowi, bo jednak wolę chłopców w spodniach? Bo jeśli nawet jestem w stanie przymknąć oko na szkocki kilt, to męskie łydeczki ubrane w białe podkolanówki, wyzierające spod spódnicy (co innego umięśnione łydki piłkarzy J), nie podniecają mnie.

O obrzezaniu itp.

Czasem obserwuję bunt, czy niechęć do religii, na których opiera się cały chrześcijański, (ale nie tylko) światopogląd. Bo niby wierzymy w Stwórcę, w miłość, w dobroć, w to, że Bóg (jakiekolwiek nosi imię) kocha człowieka, z jego słabościami i ułomnościami fizycznymi. Wierzymy też, że nie o ciało chodzi w tym całym ziemskim zabieganiu, że każdy wierzący, dąży do zbawienia duszy, które daje nieśmiertelność. To tak ogólnie na temat, bez wdawania się w teologiczne niuanse.

Ale ponieważ właśnie na takiej wierze opierają się religie, dziwią spory czy nieporozumienia, w imię wypełniania zasad związanych z własnym wyznaniem. Dzisiaj na przykład wyczytałam, że w USA toczy się spór o delegalizację obrzezania chłopców, polityczna walka o to, by karać grzywną i więzieniem tych, którzy je przeprowadzają*. A wystarczyłoby w tej kwestii kierować się rozumem, by pseudoreligijny spór nie miał politycznej racji bytu.

Obrzezanie miało być symbolem czystości, aktem przymierza pomiędzy Bogiem a Abrahamem i jego potomstwem, wieki później zaczęło figurować również jako zabieg higieniczno – kosmetyczny, w wielu przypadkach przeprowadzany także po to, by zapobiegać, czy choćby utrudniać masturbację. Ten ostatni powód w czasach, w których stajemy się coraz bardziej liberalni, gdy nie ma już tematów tabu, gdy przekracza się coraz to nowe granice, wydaje się rzeczą odrealnioną, zwieszoną w idealistycznej próżni. Dla niektórych nawet rzeczą śmieszną.

Zresztą obrzezanie, jako rytuał traci sens w ogóle, bo skoro cały czas chodzi o duszę, a nie o ciało, to starotestamentowy nakaz związany z cielesnym okaleczaniem, jest absurdalny. Symbol może chyba pozostać symbolem, bez tak drastycznych posunięć.

Podobne zdanie mam na temat obrzezania kobiet, jest to jednak kwestia o wiele poważniejsza, ponieważ zabiegi przeprowadzane są w warunkach dalekich od higieny, bez znieczulenia, bardzo często skutkują fizycznymi powikłaniami i raczej zawsze pozostawiają trwały uraz w psychice „pacjentki”. Trudno mi zobaczyć głębszy sens w tak okrutnych rytuałach, tym trudniej, że nie widzą w nich sensu nawet kobiety urodzone w krajach uznających obrzezanie za konieczność, a zostały nim poddane w dzieciństwie.

Sądzę, że ani łechtaczka, ani napletek nie staną się przeszkodą w drodze do zbawienia, jeśli ich „posiadacz” będzie dbać o duszę, bo nie w nich rodzi się pożądanie i nie one, same w sobie, są magnesem, przyciągającym zło. Pragnienie także nie jest niczym złym, bo o tym, czy przerodzi się w chorobliwe pożądanie, czy zostanie urzeczywistnione ze szkodą dla innych, decyduje rozum, wola, nasze wewnętrzne ja. Zewnętrzna powłoka jest tylko biernym wykonawcą tego, co zrodzi się w umyśle. Kontrolując umysł, kontrolujemy ciało. Nie odwrotnie.

 

* dzisiejsza Rzeczpospolita

Po wczorajszym dniu przemyśleń kilka. Zdecydownie niefeministycznie

Nawiązuję oczywiście do Dnia Kobiet. Trochę boimy się tej zbitki słów, a niektórzy unikają jej wręcz, jak ognia, dopisując do tego uniku teorię o komunizmie i PRL-u, o tym, że kobietę to trzeba szanować zawsze a nie tylko tego dnia – co akurat jest prawdą –, że trzeba jej cały rok okazywać miłość i dbać o to uczucie– co też jest prawdą – ale Drodzy Panowie, cała reszta wymówek to jedna wielka ściema, albo, reszta wymówek.

Nie wiem do końca, o co chodzi? Czy o te 2 zł na kwiatek, czy o to, że mężczyźni czują się przymuszeni do pamiętania, do wykonania gestu, a nie lubią żadnej formy przymusu? Na tej samej zasadzie działają przecież inne święta, a celebrujemy je, mało tego, wymyślamy coraz to nowe okazje do świętowania.

Dlaczego w takim razie Dzień Kobiet staje się kością niezgody, czy też powodem do mniej lub bardziej niewybrednych żartów? Z Dnia Chłopaka nikt się nie śmieje, lubimy wymyślane z tej okazji śmieszne lub oryginalne prezenty. Matkę kochamy niezależnie od pory roku, prawdopodobnie widujemy się z nią często i często mamy okazję do okazywania tego uczucia, ale i tak w maju biegniemy do niej z kwiatkiem, lub dzwonimy, jeśli mieszka daleko. Przypominam, że oba święta istniały już w czasach komuny. Obchodzimy święta branżowe, zadomowiło się święto ojca, święto teściowej, czy krytykowane wszem i wobec, ale posiadające mocno ugruntowaną pozycję w szeregu, Walentynki.  Bo Polacy (i nie tylko) kochają święta!  Uwielbiamy nawet to zamieszanie z pączkami i faworkami, mimo nadbagażu kalorii!

I z całym przekonaniem stwierdzam, że czasy komunizmu i przysłowiowe rajstopy nie mają nic do tego, że Dzień Kobiet jest dzisiaj „be”. To raczej coś, co się wykluło we współczesnym sposobie myślenia, coś, co ma nas: mężczyzn i kobiety, rozdzielać, stanowić nową, okolicznościową barierę. Paradoksalnie rozdziela też samych panów, bo tego właśnie dnia ci, którzy nie lubią Dnia Kobiet, patrzą spod oka, na tych, którzy zachowują tradycję. Śmieszne to i dziwne.

Według mnie mężczyzna, który jest w stanie oprzeć się masowej krytyce zjawiska, (bo akurat jest moda na krytykę), pokazuje, że po pierwsze: kieruje się własną, niezależną opinią, po drugie, znacznie ważniejsze: zna swoją wartość, i wie, że nie umniejszy jej wręczenie kobiecie kwiatka.J

I na zakończenie: nie uważam, że urażono mnie celebrując „komunistyczne” święto, to były bardzo miłe dowody szacunku i pamięci:-). A ciasto po prostu pychota!!