Ludzie maja różne fobie

Ja boję się planować.

Taka trauma.

Pisałam kiedyś, że od pewnego czasu moje plany się nie realizują, że w zasadzie powinnam w każdej kwestii pozwolić toczyć się sprawom ich własnym tokiem, iść na żywioł.

W związku z tym, staram się nie podejmować decyzji długoterminowych. Te są najgorsze!

Tylko, że nie zawsze można obyć się bez choćby malutkiego, maciupeńkiego zarysu. No i właśnie taki zarys się pojawił, a decyzja wisi w powietrzu, zahaczając o wakacje i ciepłe kraje.

A ja się boję!

Bo jak już podejmiemy, co jest do podjęcia, to na pewno się rypnie!!

Bo istnieje niebezpieczeństwo, że okoliczności rodzinne rzeczywiście nie pozwolą nam nawet na jednotygodniowy wypad (jest mi żal, ale widok niemej, spływającej po policzku łzy sprawił, że wszystko inne przestało mieć znaczenie). Że będzie jak z puszką Pandory i tą jedną, może pochopną decyzją wywołamy lawinę pechowych zdarzeń.

Jak ostatnio, gdy po próbie „zorganizowania” weekendu pozostał mi wypis ze szpitala, bogate pokłady gipsu i naklejka „Wielka iluminacja Warszawy”.

 

 

Gdzieś się zapodział mój wyuczony na piątkę optymizm.

Uczciwego znalazcę uprasza się o zwrot do właściciela.

Jest mi bardzo, ale to bardzo potrzebny.

Wesołych Świąte

 

Zdrowych, Pogodnych Świąt Wielkanocnych,
pełnych wiary, nadziei i miłości,
radosnego wiosennego nastroju,
głębokich wewnętrznych przeżyć,
serdeczności podczas spotkań w gronie rodziny i przyjaciół
oraz wesołego „Alleluja” życzy

Caffe

O środkach przeciwbólowych i uwalnianiu emocji

Ostatnie 20 lat to cywilizacyjny przełom, wspaniały rozwój techniki, rozwój kulturowy, rozwój właściwie w każdym aspekcie naszego życia (z wyjątkiem życia politycznego, gdzie następuje galopująca regresja), za który zapłaciliśmy ogromną cenę. Nie mamy czasu dla siebie, swojej rodziny, leczymy depresje, izolujemy się, unikamy przyjaciół lub wpadamy w wir życia towarzyskiego łącznie z wszystkimi takiego wpadku konsekwencjami. Cierpimy na bezsenność, łykamy tabletki przeciwbólowe, próbujemy nabrać dystansu do czegoś, co ten dystans dawno temu zniweczyło.

Przy tym wszystkim obserwujemy ubożenie języka, umacnianie się wulgaryzmów, które zastępują większość wyrażeń o zabarwieniu emocjonalnym i tylko pozornie fakt ten nie ma nic wspólnego z poprzednim akapitem. Otóż łączy się i to bardzo.

Naukowcy z Keele University dowiedli, że przekleństwa wykrzyczane, gdy coś nas zaboli pomagają uwolnić endorfiny. Działają przeciwbólowo!! Myślę, że podobnie działają użyte w stanie wzburzenia, bo uwolnione przez nas oralnie (i niech się tu nic nikomu nie kojarzy!!) obniżają jego siłę, łagodzą i uspakajają nerwy. Musimy jednak pamiętać, że tak jak nadmiar leku wywołuje szkody, tak nadużywanie przekleństw również. Osłabia po prostu ich kojącą moc, (celowo nie piszę o tym, jak osłabia elokwencję i razi zmysł słuchu, bo jak wiemy elokwencja jest dzisiaj obok patriotyzm i honoru – przeżytkiem, a słuch…oj tam, przecież i tak udajemy, że nie słyszymy).

Tak czy siak…..obawiam się, że takie zdefiniowanie problemu, naukowa aprobata i poparta argumentami akceptacja doprowadzi do tego, że za jakiś czas (o ile nie już), w stanie zachwytu lub wypływającej z głębi serca euforii, nie będziemy potrafili zbudować zdania wielokrotnie złożonego, żeby w ten wyrafinowany sposób opisać własne uczucia. Wystarczy (o ile już nie wystarcza) „zaje…..fajne!”

Tu muszę przytoczyć pewien kawał, który może wszyscy znają, ale jak to z kawałami bywa, czasem wzmacniają wypowiedź:

Poranek w alpejskim kurorcie. Na taras wychodzi Anglik i woła:

– How wonderful!

Wychodzi Niemiec i wzdycha:

– Das ist wunderbar!

Wychodzi Rosjanin i dziwuje się:

– Kak priekrasna!

Wychodzi Polak i stwierdza:

– O k…..a!

O zazdrości

Ewa Minge udzieliła wywiadu łamaną angielszczyzną!*

Tragedia takiego samego kalibru jak pokazanie d…py (ocenzurowałam:-) u Lupy. A może nawet i większa, bo wykraczająca już nie tylko poza granice absurdu (jak w przypadku Szczepkowskiej), ale nawet granice kraju.

A nasz kraj lubi się szczycić i być dumny!

I nie jest ważne, że dokonania pozajęzykowe Ewy M. są znacznie większe niż faux pas popełnione w Nowym Yorku. I nawet nieważne, że żadnego strasznego faux pas właściwie nie było. Kobieta mówi świetnie kilkoma innymi, „modowymi” językami, jak francuski, włoski i niemiecki. Czy akurat słaby angielski jest czymś, co ją dyskwalifikuje w świecie mody??

Wysłuchałam jej wywiadu, w którym żartowała z siebie i swojej „wpadki”, ale także z osób, które narobiły wokół niej zamieszania**. Co ciekawe, nowojorski wywiad nie „wypłynął” wykradziony z jakichś sekretnych zbiorów projektantki, to ona sama zamieściła go na swojej stronie.

Może po prostu świetnie zna swoich rodaków i korzystając z tej wiedzy sprytnie narobiła wokół siebie zamieszania, zgodnie z medialną zasadą: „nie ważne, co mówią, byle mówili”?

Myślę, że nasz kraj, który lubi się szczycić i być dumny, jeszcze bardziej cieszy się z cudzych porażek i potknięć. A już uwielbia potknięcia osób zdolnych, pięknych, które ciężką lub systematyczną pracą ugruntowały swoją pozycję, które są rozpoznawalne i cenione.

Ach ta polska zazdrość….

 

*   Wywiad w Nowym Yorku

** Wywiad nt. wywiadu:)

Rozczarowani?

Na postawie badań statystycznych przeprowadzonych ostatnio przez pracownika Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego, okazało się, że nie ma dzisiaj czegoś takiego jak pokolenie w dawnym znaczeniu. Młodzież licealna nie ma wspólnej wizji świata, nie łączy jej wspólnota interesów ani wartości. Nie ma jednej wspólnej pamięci historycznej. Mimo, że jest to od pierwsze od wielu lat pokolenie, które właściwie nie ma problemów ekonomicznych, to wyraźnie wyczuwa się w nim rosnące rozczarowanie: polityką, rzeczywistością, własnym krajem. Więc uciekają w bierność. A Polski nie lubią.*

Po pierwsze nie jest to pokolenie, które nie ma problemów ekonomicznych, jeśli już tak uogólniamy, to należałoby podać stosunki procentowe. Po drugie ankiety wypełniali warszawscy licealiści, więc może rzeczywiście w tym mieście jest w ogóle mniej problemów finansowych, ale może wzięto po prostu pod uwagę te, do których uczęszcza młodzież z zasobniejszych domów (a dopiero w obrębie tych liceów wyszczególniono grupy biedniejsze).

Bo jest grupa młodzieży sfrustrowana brakiem pieniędzy, perspektyw, które to sfrustrowanie nie zostało wykazane przez ankietę. Grupy blokersów, dla których pobliski skwerek jest centrum życia towarzyskiego, którzy nie mają zainteresowań nie tylko wspólnych, ale nawet indywidualnych, a sport znają z programów telewizyjnych. Przepełnia ich zniechęcenie i bierność. I nawet nie mogę tego krytykować, bo mnie samą też czasem ogarnia zniechęcenie i bierność, zwłaszcza, gdy włączę TV lub poczytam codzienną prasę. Nie jest łatwo.

Nastolatkowie próbują wyrażać, co ich boli, nie zawsze zgrabnie, nie zawsze tak, jakby tego chcieli dorośli, ale to właśnie wspomniane wcześniej zniechęcenie sprawia, że każdy wysiłek jest ogromnym wyzwaniem. Jednocześnie doskonale wiedzą, że jeśli chcą zaakcentować własną indywidualność to muszą ten wysiłek podjąć, ona liczy się dzisiaj najbardziej.

Piszą wiersze lub śpiewają o biedzie, o braku wiary i nadziei, o tym, że trzymają fason twardziela, ale wewnątrz pozostają wrażliwymi ludźmi. Ale jednak często przewija się w tych utworach miłość do własnego kraju, rodzinnego miasta, pomimo silnie akcentowanej świadomości na temat tego, jak bardzo ich miejsce na ziemi jest odległe od raju.

Wiadomo, że celowo badania zostały przeprowadzone w stolicy, ponieważ, sądzono, że w takim mieście odnajdą „młodych awangardowych Europejczyków”. Tymczasem badania wykazały nastawienie konserwatywne i prorodzinnie warszawskiej młodzieży.

Sądziłabym raczej, że tu wyrasta młodzież pewna siebie i celebrująca własny indywidualizm, młodzież, która lubi zaszaleć, zapomnieć się w aurze wypalonej maryśki, a myślenie o rodzinie pozostawia na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Na szczęście jest inaczej, przyjmując, że mimo anonimowości ankiety, jej uczestnicy odpowiadali szczerze i zgodnie z prawdą.

Polska nie jest w tej kwestii odosobniona. Trochę starszym, bo dwudziestoparoletnim Włochom przypisuje się „wizerunek bezrefleksyjnych ofiar konsumpcjonizmu”. Mieszkają oni zwykle z rodzicami, od których (nawiasem mówiąc), są lepiej wykształceni, bo nie znajdują pracy albo jest ona zbyt nisko opłacana. A przecież nie opłaca się pracować za niewielkie pieniądze (znamy to?). 27 – letnia pisarka Silvia Avallone o swoich rówieśnikach pisze tak:

„Okazujemy podziwu godną cierpliwość, a także zaletę zadowalania się niczym”*.

 

To zdanie niestety pasuje też do naszej rzeczywistości, ale uważam, że jest to powód bardziej do smutku niż radosnej euforii.

 

* Rzeczpospolita (jakieś wydania marcowe)

 

Bocian był kiedyś człowiekiem

Legenda głosi, że Bóg powierzył mu zadanie pilnowania worka pełnego płazów i gadów, jednak pod wpływem nieuwagi zawartość worka rozpełzła się po świecie wywołując obrzydzenie i lęk. Kara była okrutna. Człowiek nie tylko został zamieniony w bociana, ale jednocześnie, jako bocian, musiał zacząć żywić się tym, co uciekło z worka. Ze wstydu sczerwieniał mu „dziób”.:)

Może właśnie w tej historii należałoby doszukiwać się jakichś analogii? Nie w sensie robaków. W sensie upodobania do czynów, za które ewentualnie należałoby się wstydzić (z tym wstydem to jak wiemy, bywa różnie).

Z grubsza chodzi mi o to, że bociany wiodą bardzo ciekawe życie…..powiedzmy towarzyskie. Tak jak ludzie łączą się w pary, ale w odróżnieniu od nas, tylko na czas wysiadywania jaj i karmienia młodych. Przyznaję, że to jest bardzo rozsądne. W tym okresie na pewno potrzebna jest dzieciom obecność dwojga rodziców. Potem, każde idzie w swoją stronę…..która to strona zawsze biegnie w kierunku Afryki (cudowne słońce, ciepłe wody mórz i oceanów, słodkie owoce, ech… rozmarzyłam się). A w Afryce cóż, cokolwiek robią, robią to w doborowym gronie innych bocianów płci obojga. Chyba nikomu  nie muszę tłumaczyć, że im większe towarzystwo, tym fajniejsza impreza, prawda?

Jak już się ptaszęta wyszaleją, wygrzeją bocianie kości, następuje wielki come back. Z melodią „Home beautiful home” na ustach (dziobach), samiec, jako pierwszy przylatuje do rodzinnego gniazda. Ogląda je z każdej strony, szacuje zimowe straty i podejmuje decyzję o ewentualnej rekonstrukcji.

No i z utęsknieniem czeka na swoją samiczkę.

I tu drogie panie clue mojego dzisiejszego wywodu.

Otóż, samiec nigdy (NIGDY) nie czeka zbyt długo. Jeśli samiczka się spóźni, zatrzyma gdzieś po drodze, uskuteczniając ptasie ploteczki lub zabawi w jakichś innych bocianich kurortach, to zwykle po powrocie zastanie w swoim ukochanym gnieździe nową bocianową.

Bocian musiał być kiedyś człowiekiem:-)