„Bo kocham go takiego, jaki był na początku”

Zawsze dziwiłam się, kiedy moja przyjaciółka, która została dość boleśnie skrzywdzona przez swojego byłego, wspominała go z rozrzewnieniem, tłumacząc: „Bo ja go kocham takiego, jaki był na początku”. Dodam, że w takich momentach opadały mi ręce i wszystko.

Jak można kochać kogoś, o kim wiemy, że się nie sprawdził, że zawiódł, że okazał się totalnym draniem?

No otóż można!

Uświadomił mi to, przeczytany w dzisiejszej Rzeczpospolitej, artykuł na temat pamięci i eksperymentów obrazujących mechanizm tworzenia i przywoływania wspomnień. A przecież to właśnie wspomnienia muszą sprawiać, że w danym momencie przyjaciółka odczuwa dawny, cudowny skądinąd, stan zakochania.

„Mózg działa jak komputer, dzieląc pamięć na mniejsze pakiety i przywołując je w razie potrzeby”. Naukowcom udało się ustalić, że mózg nigdy się nie myli, nie przywołuje czegoś, czego nie było, czego nie przeżył, nie doświadczył. Gdy w danym momencie następuję przełączenie z jednego wspomnienia na drugie, możemy poczuć się przez chwilę sfrustrowani i zagubieni. To trwająca milisekundy zamiana pakietu wywołuje nagłe „zawieszenie się” mózgu, przez chwilę możemy nie rozpoznawać miejsca, w którym się znajdujemy, gdy np. wysiądziemy na złym piętrze z windy lub rano nie pamiętamy czy budzimy się we własnym, czy hotelowym łóżku. Na szczęście szybko następuje rozpoznanie i powrót do dawnej emocjonalnej kondycji.

Trochę zaniepokoiło mnie użyte przez naukowców sformułowanie, że dany pakiet wspomnień przywołujemy „w razie potrzeby”. Jeśli „w razie potrzeby” to znaczy, że istnieje „coś” w naszym organizmie, co taką potrzebę zgłasza, a organizm się po prostu podporządkowuje. A skoro tak, to być może, gdy nasz racjonalny umysł próbuje oswobodzić się z niechcianej wiązki emocji (na przykład po trudnym związku, jak u mojej przyjaciółki), to właśnie wspomniane „coś” jest w stanie zgłosić potrzebę wręcz przeciwną, na przykład, żeby tę wiązkę odtwarzać na nowo, niczym komputerowe copy paste.

Może właśnie dlatego, nawet po wielu miesiącach czy latach, pamiętamy stan zakochania mimo, że związku już nie ma?

I dlatego, w zależności od używanego w danym momencie pakietu wspomnień, moja przyjaciółka może kochać faceta za to jaki był i nienawidzić za to jaki jest.

Kiedy kawa nie wystarcza:)

Świat bez reklam? Niemożliwe. One są wszędzie wokół nas, wywołując uśmiech na twarzy, grymas niechęci, pobłażliwe spojrzenie lub autentyczny podziw dla pomysłu, gry słów, dowcipu autora. Jak w filmie poniżej, który pokazuje jak łatwo sprawić, żeby nudna praca biurowa stała się nagle bardziej ekscytująca.

Meble są szare, szara jest nawet wykrochmalona koszula naszego bohatera a w tle powoli wypowiadane słowa, odzwierciedlające stan duchowy mężczyzny, który z trudem odnajduje się w sytuacji biurowego poniedziałku. Potrzebuje „zszywacza”, który zebrałby rozsypany organizm na kawałki i przywrócił proporcje w dorosłym świecie, w którym nasz bohater się znalazł.

Co robi? Zobaczcie sami.

Airwaves – miętowe orzeźwienie

Bawi gra słów, aliteracje, ciągi składniowe z zaskakującymi przerzutniami, prostota wyrazów aż po skojarzenie z wulgaryzmem, wyakcentowana w doskonale znanym raperskim stylu.  No i praca aż się pali w rękach:)

O sprawiedliwości lub odpowiedzialności…

Podobno wchodzą nowe rozporządzenia dotyczące eksmisji sprawców przemocy domowej.

Do tej pory wyglądało to mniej więcej tak: domowa awantura wywołana przez pijanego, lub zupełnie trzeźwego męża (nie zawsze przecież powodem agresji są używki, czasem…..przesolona zupa), żona wraz dziećmi szukająca pomocy w domach samotnej matki lub u życzliwych znajomych, do tego zwykle siniaki i brak środków do życia. W tym czasie mąż, w zaciszu własnych czterech ścian, wygodnie odreagowuje „stres”, po czym już uspokojony, łaskawie pozwala tułającej się rodzinie wrócić. Bywa, że jest świadomy wyrządzonej krzywdy i przeprasza, najczęściej jednak dobrodusznie stwierdza, że już się nie gniewa.

Zanim mężczyźni obruszą się, że to znowu ich obarczam winą za wszelkie zło, uzupełniam: kobiety także mogą być domowymi tyranami, niemniej jednak rzadziej stosują przemoc fizyczną (choć i to jest możliwe).  

Tak więc, wchodzą nowe przepisy i teraz to rozjuszony małżonek będzie musiał opuścić dom, trafiając do schroniska lub noclegowni dla bezdomnych i nareszcie ukarany zostanie oprawca a nie ofiara. W tym sensie nowy przepis jest ok.

Jednak mamy drugą stronę medalu. Noclegownie wyposażone są zwykle w kilkanaście, maksymalnie kilkadziesiąt łóżek. W najgorszych, najzimniejszych, okresach jesienno – zimowych, z oczywistych przyczyn miejsca dla bezdomnych są maksymalnie wypełnione i konieczność rezerwowania łóżka dla kogoś, kto właściwie takie łóżko już posiada, tylko z własnej głupoty zostaje z niego eksmitowany, wydaje mi się trochę nie fair. Bo w takim sensie nie pomaga się potrzebującemu, (i tu uwaga: warszawskie schroniska już martwią się, że będą musiały odmawiać pomocy swoim podopiecznym), tylko znowu oprawcy. Może chodzi też o to, by nocleg w schronisku stanowił dodatkową karę, emocjonalną nauczkę, ale szczerze mówiąc zupełnie mnie to nie przekonuje.

Niewątpliwie jest jakiś krok naprzód w kwestii pierwszej pomocy maltretowanej rodzinie, ale jak widać jeden problem rodzi drugi.

Sądzę, że osobę, która znęca się nad bliskimi należałoby pociągnąć do odpowiedzialności finansowej (lub innej, jeśli taka osoba nie zarabia) i to zarówno wobec skrzywdzonych przez nią, jak też wobec instytucji, w której się ją umieszcza. Kara powinna być adekwatna do przewinienia, inaczej traci sens i swój edukacyjny wymiar.

Mama i tata głowę mi trują, że już pół wieku na mnie pracują….”

Całkowite usamodzielnienie się dzieci, włącznie z ich wyprowadzką z domu bywa przyczyną frustracji rodziców, którzy oczywiście z jednej strony cieszą się i są dumni, ale z drugiej przeżywają syndrom opuszczonego gniazda. Ponieważ sama pomału zaczynam przyzwyczajać się do myśli, że już niedługo będę zlepkiem powyższego rozdwojenia emocji, (coś w stylu „i chciałabym i boję się”), zaciekawił mnie artykuł w dzisiejszym Metrze. Nie ukrywam, że uśmiałam się czytając o determinacji opisanych rodziców.

Otóż włoskie małżeństwo pozwało swojego dorosłego syna, gdy nie chciał usamodzielnić się i wyprowadzić, mimo że pracował, miał zdrowe ręce i całkiem sprawny umysł J

Historia przypomniała mi trochę piosenkę Shakina Dudiego:

 

Mama i tata głowę mi trują,
Że już pół wieku na mnie pracują,
Że lat trzydzieści dają pieniądze
By zaspokoić synalka żądze
Ja cicho siedzę na nich nie krzyczę
Przecież to moi rodzice

 

Co prawda włoski synek pracował i całkiem nieźle zarabiał, ale jednak, jak dawniej oczekiwał od rodziców pełnej opieki oraz troski polegającej na zapewnianiu wiktu i opierunku.

Jak podaje Metro, bardzo wiele dorosłych włoskich dzieci postępuje w ten sposób, nie chcąc nawet słyszeć o opuszczeniu rodzinnego domu. Mówi się wręcz o zjawisku „dużego bobasa”, który dorasta biologicznie, ale w wielu aspektach pozostaje na poprzednim etapie dojrzewania.

Jest to dla mnie o tyle dziwne, że doskonale pamiętam swoje marzenia o własnej kawalerce, ucieczce spod kontroli rodziców, samodzielności i przede wszystkim możliwości decydowania o wszystkim bez czujnego oka mamusi. Chciałam pracować, zarabiać spełniać własne zachciankiJ

To dziwne, że dzisiejszy, dobrze sytuowany, dorosły Włoch tego nie pragnie, a przecież dobrze zarabiający, dorosły Polak cieszy się, gdy może kupić mieszkanie i żyć na własny rachunek pozwalając rodzicom, przynajmniej finansowo odpocząć.

Bo jeśli chodzi o emocje, to cóż……martwić się o własne dzieci będziemy zawszeJ

W zasadzie to trochę znowu o relacjach

Dzisiaj, korzystając z przerwy obiadowej, łapałam ostatnie (podobno) słoneczne promienie tego lata. Gdzieś w tle hałas kosiarki i zapach świeżej trawy przypomniał mi rodzinny dom. Ech….

Odprężałam się przy wydrukowanym wcześniej z Onetu artykule pt. „Nowa przyczyna rozwodów”. Proszę mi tylko nie krytykować tematyki, przy której się relaksowałam, bo każdy się relaksuje jak chce i jak w danym momencie możeJ Oj byłam po prostu ciekawa jakaż to przyczyna uplasowała się na pierwszym miejscu w rankingu (a że ranking w każdej sferze życia być musi to wiemy, tak? – odsyłam do swojej starej notki)

Więc wyczytałam, że w dzisiejszych czasach małżeństwa rozpadają się najczęściej dlatego, że małżonkowie się w sobie odkochują. Genialne w swej prostocie!J No dobrze, tylko trochę się naśmiewam, bo chyba rozumiem, o co chodziło autorom zestawienia.  Dawniej odkochiwano się dopiero po zdradzie, i dlatego to właśnie ona była główną przyczyną rozpadu małżeństwa, teraz wcale nie musi dojść do zdrady, wystarcza sam brak uczucia, by złożyć pozew. Chyba uczciwsze postawienie sprawy, chociaż prawdopodobnie, dla osoby która nadal kocha, równie bolesne.

Biorąc pod uwagę ludzkie uczucia jestem w stanie zrozumieć, że niektórzy łatwiej godzą się ze zdradą partnera (partnerki), niż z obojętnością. Może i słusznie wychodzą z założenia, że akt zdrady nie musi jeszcze oznaczać końca miłości. Przyłapany na gorącym uczynku facet zwykle tłumaczy, że to „tylko seks”, że ona – kochanka, nic dla niego nie znaczy, że kocha tylko ją -żonę, że to przypadek (przypadek?:-). Taki facet prawdopodobnie nawet wierzy w to, co mówi, a mówi tak często, że po jakimś czasie zaczyna wierzyć również żona (czy partnerka). Dlatego wybacza.

Ale jak wybaczyć odkochanie? Odkochanie to przecież oczywisty brak miłości, to rzeczywisty, jedyny możliwy w tej sytuacji …koniec. Nie ma już o co walczyć, nie ma do czego wracać, nie ma na czym budować relacji.

Na kochankę można się wściec, nawiasem mówiąc dziwne, że tylko na kochankę, jakby męża w tym akcie zdrady nie byłoJ. Z psychologicznego punktu widzenia złość jest lepsza niż żal. Po pierwszym, przeżytym szoku, następuje powolne oczyszczanie własnych uczuć, wyzbywamy się resztek (podsycanych wspomnieniami) miłości do partnera i uczymy żyć bez niego. Natomiast żal to najprawdziwsza strata, która sprawia, że odczuwający ją człowiek zaczyna analizować własne życie a potem obarczać się odpowiedzialnością za sytuację, w której się znalazł. I częściowo ma rację, bo wina zwykle leży po obu stronach.

Wracając do głównego tematu mojej notki, czyli do kwestii przyczyny, to myślę, że mimo wszystko przyjemniej jest rozstawać się w wyniku niezgodności temperamentów niż na przykład „niezgodności zapachowej”, jak to się stało u pewnego małżeństwa z Kairu. Sędziowie zebrani na rozprawie rozwodowej, początkowo nie brali na poważnie argumentów skarżącej się na męża Egipcjanki, jednak zmienili zdanie…. gdy ten stanął przed sądem. Mężczyzna kąpał się tylko dwa razy do roku J

O relacjach

Niektórzy boją się swoich szefów nawet, jeśli oni nie krzyczą, nie molestują i nie stosują innych form przemocy.

Nigdy nie obawiałam się mężczyzn, z którymi przychodziło mi pracować. Z problemem molestowania zetknęłam się, co prawda, jakiś czas temu, ale dosyć szybko ustaliłyśmy z koleżankami wspólny front i relacje damsko – męskie skonkretyzowały się na poziomie zmysłu wzroku i ewentualnie lekko pikantnych komplementów, które to komplementy można było szybko zgasić wymownym spojrzeniem.

Albo po prostu olać temat.

Poza tym jednym przypadkiem szczególnym, zawsze wolałam pracować z mężczyznami. Są konkretni, nie obrażają się bez powodu, nie wkurzają za ładniejszą bluzkę czy niezłą figurę. Wiedzą, o co im chodzi i zwykle nie psują tego drobiazgowością.

Prawdziwą traumę przeżyłam kilkanaście lat temu, gdy prezesem firmy, w której akurat pracowałam była kobieta z problemami rodzinnymi, osobowościowymi i tendencją do wyciągania zbyt pochopnych wniosków. Posiadała talenty przywódcze, ale nie umiała nawiązać dobrych relacji z pracownikami. Dała nam niezłą szkołę, ale paradoksalnie to chyba dzięki niej udało mi się wypracować w sobie kilka naprawdę dobrych, z punktu widzenia pracodawcy, nawyków.

Za to nabawiłam się nerwicy i skłonności do martwienia na zapas. Na szczęście nasze drogi się rozeszły, bo być może dzisiaj określałyby mnie słowa piosenki Beneficjentów splendoru: „jestem robotem, zap…..w sobotę, jestem robotem, nie ma później, nie ma potem […], jestem robotem bez wyłącznika, bez woli, to już nie boli”.

Kolejny mój szef dzwonił do mnie o bardzo dziwnych porach, oczywiście, zawsze wg niego służbowo, a wg mnie najczęściej, żeby sobie po prostu pogadać. W jakiś sobie tylko właściwy sposób utwierdził mnie w przeświadczeniu, że takie zachowanie jest ok., że mój prywatny czas jest nierozerwalnie związany z czasem zawodowym. Kiedy przestałam z nim pracować bardzo długo uczyłam się takiej asertywności, która chroniłaby moje własne terytorium i długo nie mogłam się nadziwić, że w trakcie urlopu telefon służbowy milczy.

Już nie szukam winy w sobie, staram się nie popadać w przesadę. Wiem, że co ma być, będzie, a plany są po to, żeby je zmieniać. Jedyne, czego mi brak, to dawnego przeświadczenia, że moja praca jest ważna i ma znaczenie.

Tylko, że dzisiaj już nie skupiam się na braku tego doznania. W to miejsce można znaleźć przecież tyle innych….:-)

 

PS. no ale dzisiaj mam super szefów i szefowe:)))