O robieniu wody z mózgu, czyli moje NIE dla legalizacji marihuany….przyznaję, że napisane trochę chaotycznie

W demokratycznym kraju każdy ma prawo do podejmowania samodzielnych decyzji, wolności wyboru, chociaż dzisiaj akurat wyczytałam, że taka wolność może przerodzić się w prostactwo. Jednak każdy, przynajmniej po osiągnięciu pewnej dojrzałości posiada odpowiednią wiedzę i świadomość.

Na tym bazują politycy, którzy żądają legalizacji marihuany.

Zastanawia mnie, dlaczego, mając za sobą doświadczenie w walce z dopalaczami, (której to walki nie można nazwać całkowitą wygraną), ludzie podobno wykształceni, znaleźli się teraz w przeciwnym obozie? Nie wygraliśmy z alkoholizmem, mimo zalegalizowania alkoholu, więc skąd ta naiwna wiara, że ogarniemy rynek narkotykowy?

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to na pewno o kasę. Ktoś nieźle zarobi na nieszczęściu coraz młodszych palaczy marihuany i tego kogoś nie tłumaczy nawet ewentualna silna presja narkotykowego lobby.

Zapomniałam o podatkach! Bo te podatki odprowadzane z akcyzy sprawią, że Polska stanie się krajem bogatym i prawdziwie demokratycznym! Podatek od akcyzy za wódeczkę tego nie zapewnił?

Sorry, ale medialne szafowanie szczytnymi hasłami włożyłabym raczej między bajki.

Panowie „politycy” argumentują, że konopie mają być dostępne tylko dla dorosłych! Że niby dorosły wie, jak je rozsądnie używać? (Czy w ogóle jest coś takiego jak rozsądne używanie narkotyków*?). Mr Biedroń chyba zapomniał już jak to jest z podejmowaniem właściwych decyzji będąc 18-latkiem. A pan Palikot? Czy mając świeżutki dowód w kieszeni zawsze postępował rozsądnie, dojrzale i mądrze? Czy nigdy nie uległ presji środowiska, starszych kolegów, własnej słabości? Cóż, mogli zapomnieć, przecież obaj dojrzewali lata temu. Nie wypominam w tym momencie wieku panom posłom, raczej uświadamiam, że kiedyś można było się spodziewać, co w danym narkotyku jest (a mimo to nie były legalne). Dzisiaj są mieszanką tak wielu różnych składników, że lekarz przyjmujący pacjenta na detoks, zwykle na początku nie wie, co właściwie ma leczyć.

Wcale nie mylę marihuany z dopalaczami. I w niej jest obecnie więcej chemii niż natury. Notuje się coraz więcej osób uzależnionych fizycznie, które przecież „tylko bakały” ponieważ dla uzyskania większego kopa dodaje się heroinę lub substancje drażniące (a więc na przykład lakiery, rozpuszczalniki itp.). Dla oszukania kupującego dealer dodaje tłuczone szkło, żwirek dla kotów lub piasek. Porcja jest cięższa, a palacz nawet nie wie, że opiłki spalanego dodatku właśnie robią mu dziury w płucach.

Dzisiejsze odmiany konopi zawierają dziesięciokrotnie silniejszą dawkę THC niż te sprzed dekady, stanowiąc ostrą, bardzo inwazyjną odmianę. A o tym, że zawarta w maryśce heroina uzależnia, chyba nie muszę nikogo przekonywać.

I teraz ktoś próbuje wciskać młodzieży kit, że na uzależnienie wpływa tylko to jak często, jak długo i w jakich okolicznościach pali się narkotyk. A dealerzy dodatkowo podają przykłady osób, które palą latami i nic! Pełnia zdrowia. Tylko po pierwsze, nikt za bardzo takich osób nie widział, nie zna osobiście, a po drugie…czy można zaufać dealerowi? To chyba sprzeczność sama w sobie.

Ale nie tylko o uzależnienie chodzi, również o psychikę człowieka palącego trawkę, o jego alienację, zaburzoną osobowość. Palacze bluntów gorzej się uczą, mają kłopoty z koncentracją, z relacjami rodzinnymi i zawodowymi. Są podatni na choroby psychiczne. Może integrują się z innymi palaczami, ale na bardzo krótko, (zwykle na czas palenia), gdy brakuje pieniędzy na kolejne porcje bardzo szybko wypadają z towarzystwa. Tego typu przyjaźnie mają brutalnie określony zasięg i brutalnie krótki czas trwania.

 

 

*dla mnie marihuana to taki sam narkotyk jak każdy inny, jedynie dłużej wprowadza w stan totalnego uzależnienia, niemniej jednak zawsze jest tym pierwszym krokiem.

 

W modowym klimacie

Pewien magazyn dla panów umieścił serbskiego modela na liście 100 najseksowniejszych kobiet świata.  Oczywiście w świecie mody zawrzało, twórcy rankingu musieli przepraszać, tłumaczyć się z niewiedzy i kajać za pomyłkę. Po obejrzeniu zdjęć modela wcale mnie nie dziwi, że taka pomyłka zaszła. Piękny Andrej Pejic ma rysy kobiece, które dodatkowo podkreśla kobiecymi fatałaszkami, make-upem i odpowiednią fryzurą, skąd więc to całe święte oburzenie? Nosi się jak kobieta, więc jest odbierany jako kobieta. Chyba zresztą taki był plan, w przeciwnym razie nie poddawałby się tej całej modowej maskaradzie.

Nie trzeba znać świata mody, by wiedzieć, że można kogoś wystylizować tak skutecznie i przekonująco, że rodzona matka ma potem problemy z rozpoznaniem, a cóż dopiero zwykły widz. Bardzo łatwo z mężczyzny „zrobić” kobietę, a z kobiety, może i zniewieściałego, ale jednak mężczyznę.

Bezsprzeczne jest jednak to, że ktoś, kto się bierze za tworzenie rankingu w danej branży powinien tę branżę dobrze znać.

A płaski, o chłopięcych kształtach (z natury) Andrej jest idealnym „kobiecym” modelem. Bo projektanci nadal uwielbiają, gdy ich stroje wiszą na modelkach, więc modelki, mimo nagłośnionej już jakiś czas temu walki z anoreksją, nadal odchudzają się do nieprzyzwoitego rozmiaru XXS.

Na szczęście im mniejszy wielki świat mody, tym normalniejsze podejście do kwestii piękna kobiecego ciała.

W sobotę miałam okazję obejrzeć pokaz mody ślubnej w moim rodzinnym mieście. Piękne suknie zaprezentowane na pięknych kobiecych ciałach. Dziewczyny szczupłe, ale nie kościste, zmysłowe, ale nie drapieżne, kruche i delikatne. Wyglądały tak, jak powinna wyglądać panna młoda. Aż mi trochę żal, że to wszystko już poza mną, bo te suknie, te samochody, ten klimat…….ech….:)

 

 

      

 

 PS. Na targach najgorzej prowadził się prowadzący. To, co mówił i jak mówił to jedna wielka porażka. Był nieprzygotowany, żenujący w swoich płaskich i zupełnie nieśmiesznych dowcipach. Jeśli jakimś cudem przeczyta to organizator targów ślubnych w Lublinie, to błagam…….temu panu już podziękujmy, niech więcej nie przynosi naszemu miastu wstydu!

"Dużo czelendżu było w tym roku"

Moje ulubione czasopismo opublikowało wczoraj artykuł o nazwach stanowisk pracy w Polsce, ale myślę, że porusza też kwestię kondycji języka polskiego w ogóle i nasz do niego stosunek. Ja – polonistka, nie mogłam przejść obojętnie prawda?

Na temat wszechobecnych, rozpanoszonych w polszczyźnie barbaryzmów pisałam już dawniej (tu), ale od tamtej pory minęły dwa lata i co się okazuje? Że Polacy trochę zmądrzeli. Że nareszcie zrozumieli śmieszność sztucznego wtrącania anglojęzycznych słów w miejsce istniejących polskich. Może jakaś nowa forma dumy narodowej?

Niektóre firmy rezygnują z wyszukanych nazw. Coraz częściej na wizytówkach zamiast „fundraiser director” wpisują „dyrektor zarządzający”. I to jest dla mnie zrozumiałe, bo czym różni się na przykład accountant od księgowego? Może dawniej, w epoce przemian gospodarczych, ten pierwszy uświadamiał zwykłym zjadaczom chleba, że pracuje w firmie z kapitałem zagranicznym, ten drugi tylko w państwowym przedsiębiorstwie. Ale dziś?

Jestem w stanie zaakceptować nazewnictwo anglojęzyczne w korporacjach, ponieważ one działają na płaszczyźnie wykraczającej poza jeden kraj, a wtedy można wygodniej, dokładniej i szybciej porozumieć się w języku międzynarodowym. Uważam jednak, że warto podkreślać istnienie polskich odpowiedników, a niech obcokrajowcy widzą, że nie jesteśmy zbyt dosłowni, w tym byciu modnym i na czasie.

Szkoda tylko, że to samo ulubione czasopismo, już w kolejnym artykule straszy nagłówkiem „Gdzie w stolicy grozi blackout?”, a przecież blackout to nic innego jak „przerwa w dostawie energii elektrycznej”. Czy chodzi o ekonomizację języka, jeden wyraz zamiast czterech? W mowie potocznej to czasem bywa konieczne, szybkie tempo mówienia, ekspresja wypowiedzi itp., ale trzeba pamiętać, że nadmiar jest ciężkostrawny i po prostu śmieszy.

Jak wtedy, gdy w tramwaju stałam się świadkiem rozmowy pewnej, na oko 50-letniej kobiety z jej dużo młodszym kolegą. Odniosłam wrażenie, że kobieta chciała zatrzeć różnicę wieku bardzo wyluzowanym sposobem mówienia. Usłyszałam więc, że dużo czalendżu było w jej życiu ostatnio, że jechała właściwie cały czas na spidzie, że potrzebuje urlopu zmęczona pracą na maksa nad projektem komplitli mulieuropijen, że w ogóle to było takie surwiwalowe…

Po mimowolnym wysłuchaniu jej wypowiedzi o developingu osobistym, mityngach, haerach i pijarach, naprawdę ucieszyłam się, że wysiadam na kolejnym przystanku.

I cieszę się też, że mimo wieloletniej pracy w korporacji nie nabrałam podobnej maniery, bo byłabym nieznośna.

Sorry…byłabym kompletnie indidżestibulna J

 

 

Współzależność

Podobno jak zaczął się odchudzać to Cię rzuci. Jak zaczyna o siebie dbać (zakładając, że wcześniej nie dbał), rzuci jak nic!

Wszystko to jest bowiem swoistym stroszeniem piórek, ciszą przed burzą, czy andropauzalnym chwytaniem ostatniej szansy, które można zinterpretować jednoznacznie: facet „przygotowuje się do zaistnienia na rynku matrymonialnym”*.

To w takim razie żony mężów, którzy nie lubią chodzić na zakupy, żony tych wszystkich uroczych misiaczków z podtatusiałym brzuszkiem powinny się cieszyć i nadal pokładać w nich głęboką, niczym niezmąconą ufność.

Profesor Thomas Klain z Uniwersytetu w Heidelbergu żartobliwie stwierdza, że gdy tylko wybrzmią słowa przysięgi małżeńskiej, mężczyźni przestają się kontrolować i ich waga wzrasta.

Mr Klain powinien sformułować nowe prawo fizyczne: masa ciała mężczyzny wzrasta wprost proporcjonalnie do upływających lat od zawarcia związku małżeńskiego.

Ale jednocześnie fakt posiadania nadprogramowych kilogramów oznacza, że mężczyzna jest szczęśliwy w związku, bo stara się być szczupłym i atrakcyjnym dopiero wtedy, gdy chce wyruszyć na łowy.

Wnioski oparte są na głębokim uogólnieniu, ale mają sens. Przed ślubem chłopak biega do swojej dziewczyny kilka razy dziennie, spala kalorie i podeszwy, a dopiero potem, w późniejszym stadium związku (a zwykle rzeczywiście po ślubie), zamienia ten cykliczny maraton na kanapę i pilot od telewizora.

A szkoda, bo nie tylko mężczyźni są wzrokowcami, kobiety także wolałyby krzątającego się po domu przystojniaczka, ze zgrabnymi, jędrnymi pośladkamiJ.

Tylko teraz jak mam wytłumaczyć fakt, że to zwykle ja zmuszam męża do trzymania diety, oraz robienia dla niego zakupów, ja chcę żeby wyglądał młodzieżowo, elegancko i modnie?

Że co? Chcę, żeby zaistniał na rynku matrymonialnym???? ;-))))

 

 

*znalezione gdzieś w sieci

Zaczęło się od latte…..czyli flash mob po lubelsku

Wybrałyśmy się wczoraj z córką na caffe latte. Mimo, że zamówiłam taką z kremem brûlée, dostałam z kremem kokosowo-migdałowym, a migdały mają dla mnie zawsze lekki posmak perfum, jednak byłam gotowa ją wypić, bo lubię to miejsce, tą kawiarnię i mięciutki, skórzany fotel. (kto się domyśla, jaka to kawiarnia, palec pod budkę?:-). Już tak mam, że nie lubię robić uwag komuś, kto się pomyli w zamówieniu, bo mylić się jest rzeczą ludzką, pod warunkiem, że jest miły i uprzejmy.

W końcu jednak nie musiałam się poświęcać, bo po pierwsze przeważył kokosowy posmak kremu, a po drugie, moja córka uznała, że możemy się zamienić szklankami, ona akurat uwielbia i migdały, i kokosy, i wszystkie inne syropy tego świata dodawane do latte.

Jakiś czas później, spacerowym krokiem wracałyśmy do domu, gdy wydarzyło się dziwnego.

Minęła nas spora, może 20-osobowa grupa młodzieży, co zarejestrowałyśmy jedynie kątem oka, zbyt zajęte rozmową i ustalaniem menu.

Jednak już za chwilę wyczułam kogoś za plecami. Przystanęłam, ktoś przystanął za mną. Szczerze mówiąc trochę się przestraszyłam, bo gdy zrobiłam nerwowy półobrót zrozumiałam, że stoję w samym środku kręgu osób, które wcześniej przeszły obok. Odniosłam wrażenie, że to ja stałam się ich „celem”, to na mnie patrzyli w milczeniu. Próbowałam wyjść poza krąg, poruszyłam się, oni za mną, przystanęłam, znowu przystanęli. Z dziwnym wyrazem twarzy.

Jak mogłam się zachować w sytuacji, w której nie byłam pewna ani tego, co się w ogóle dzieje, ani tym bardziej intencji otaczających mnie ludzi?

Po prostu zaczęłam się śmiać.

Śledzicie mnie? No to chodźmy – zrobiłam zapraszający gest ręką i ruszyłam przed siebie, na wszelki wypadek przyciskając mocniej torebkę.

Nagle ktoś krzyknął „granat!” i wszyscy jak jeden mąż padli na ziemię. Z wyjątkiem mnie i mojej córki:-)

Teraz śmiałyśmy się już na dobre, a młodzież zaczęła bić brawo i…..szybko się ulotniła.

Kto to był?

Grupa ludzi pozytywnie zakręconych? Aktorzy? Młodzi adepci psychologii, którzy sprawdzali reakcje przechodniów na dziwne zachowania?

Nie mam pojęcia, ale ponieważ nie okazali się młodocianymi przestępcami, nie byli wyposażeni w baseballe czy kastety, i w sumie dobrze im z oczu patrzyło, pozdrawiam ich dzisiaj wszystkich bardzo serdecznie:)

 

PS. Natalijko dziękuję za uświadomienie, teraz już wiem, że to na pewno flash mob, poczytałam, poszperałam w sieci i zmieniłam tytuł notki:)

 

Przykłady flash mob w Polsce:

Silesia City Center

Złote Tarasy

Zostałam upupiona

Brałam ostatnio zastrzyki. Domięśniowo.

Nie powiem, żebym była przeszczęśliwa, ponieważ bolesne cholery strasznie, ale nie o to, nie o to…

Głównie zaś o to, że zlecono mi dwa różne specyfiki, które miałam przyjmować raz dziennie przy okazji tego samego pojawienia się w gabinecie zabiegowym.

Pierwsze zastrzyki przyjmowałam w większym mieście i dowiedziałam się, że:

  • po pierwsze – nie wolno przyjmować zastrzyków na stojąco, a ja tak zawsze wolałam, bo właśnie na stojąco łatwiej mi było przyjąć pozycję wyluzowaną i odczuwałam mniejszy ból. Teraz trzeba leżeć.
  • po drugie – nie wolno aplikować dwóch zastrzyków w ten sam pośladek!

No i o ile „po pierwsze” jestem w stanie zrozumieć, bo w trakcie przyjmowania zastrzyku pacjent może zemdleć, upaść na podłogę i na przykład rozbić głowę, o tyle „po drugie” mnie zadziwia.

Dlaczego nie można stosować dawnej zasady przemienności wystawianych pośladków? To znaczy jednego dnia wkłuwać się w jeden, drugiego w drugi, żeby każdego dnia inny odpoczywał? Dlaczego przyjmując dwa różne leki trzeba zostać dwa razy ukłutym? Dorosły to jeszcze może zniesie, ale małe dziecko? Czy nie można aplikować nowego leku zmieniając strzykawki, ale pozostawiając w ciele igłę? Częstsze wbijanie igły zwiększa chyba ryzyko powstawania zrostów (o ile dobrze pamiętam)?

Nigdy nie słyszałam o żadnych komplikacjach wywołanych aplikacją różnych zastrzyków w to samo miejsce, a najśmieszniejsze, że pielęgniarka, nie pierwszej zresztą  młodości, też o tym nie słyszała.

Ostatnią serię zastrzyków przyjęłam w mniejszym mieście, do którego nowe procedury jeszcze nie dotarły, mogłam więc wybrać: leżeć czy stać, no i zostałam ukłuta tylko raz.

Jak to cudownie, że do niektórych polskich miast Unia Europejska jeszcze nie dotarła.

O kierowcach na wesoło i wręcz przeciwnie

Kiedyś często miewałam sen, w którym totalnie spanikowana uświadamiam sobie, że nie mam bladego pojęcia gdzie zaparkowałam samochód. Najpierw szukam na parkingu, potem na okolicznych ulicach, klikając zapamiętale w elektroniczny guzik kluczyka, licząc na cudowne wyłapanie sygnału. Po przebudzeniu zwykle oddychałam z ulgą z jednej strony szczęśliwa, że auto bezpiecznie stoi w garażu, z drugiej zdziwiona, że można być aż taką gapą.

A niestety naprawdę można!

Pewien Amerykanin przyjechał do Nowego Jorku na maraton, pozostawił samochód w jednym z garaży na Manhattanie, bilet parkingowy umieścił na desce rozdzielczej, sam wsiadł do autobusu, który zawiózł go na linię startu, nie zadając sobie uprzednio trudu zapamiętania nazwy garażu, czy ulicy.

Kiedy po jakimś czasie wrócił po samochód, poczuł się kompletnie zdezorientowany (jak ja w swoim śnie), nie rozpoznawał okolicy, ani budynków. Telefon i pieniądze, z obawy przed zgubieniem w czasie biegu, pozostawił w samochodowej skrytce.

Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że właściciel odnalazł auto nie dzięki pomocy policji czy straży miejskiej, ale….agencji reklamowej, która wskazała miejsce, gdy Amerykanin przypomniał sobie o wesoło migającej charakterystycznej reklamie.

No dobrze, tego pana można nazwać gapą parkingowym, ale przynajmniej nie „parkingowym burakiem”. A tak właśnie warszawscy taksówkarze ochrzcili źle parkujących kierowców. Rozpoczęli swojego rodzaju akcję wymierzoną przeciwko tym wszystkim, którzy łamią prawo drogowe pozostawiając swoje auto w nieodpowiednim miejscu, np. na przystanku, na pasach ruchu, w poprzek chodników.  Taksówkarze fotografują pozostawiony w ten sposób samochód, a jego zdjęcie z przyklejoną charakterystyczną naklejką umieszczają na stronie www.parkujezglowa.pl.* Od razu informuję, że naklejki są baaardzo złośliwe i dają się zmyć dopiero przy użyciu rozpuszczalnika, ale z zasady mają być dotkliwą karą, (chociaż rzeczywiście nielegalną i podlegającą grzywnie), którą płaci kierowca za utrudnianie innym życia.

Tak więc, jeśli znajdziesz na przedniej szybie naklejkę o treści „Święta krowa parkingowa”, „Nie widzisz ośle, że tu trawa rośnie”, „Karny burak”, czy „Jak parkujesz, idioto?” oznacza to ni mniej ni więcej, że jesteś piratem parkingowym, a zdjęcie Twojego samochodu z pewnością już można odnaleźć w sieci.

 

 

*Na podstawie artykułów w Rzeczpospolitej

Listy do M

Jako jedna z kilku blogerek dostałam zaproszenie na specjalny pokaz komedii romantycznej „Listy do M” za co bardzo dziękuję, bo film … rewelacyjny!

Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie bożonarodzeniowe choinki z kolorowymi światełkami, przyozdobione ulice, piękną, zaśnieżoną Warszawę i ten przedświąteczny, niepowtarzalny klimat z kolędami w tle. Właśnie w takich „okolicznościach przyrody” poznajemy historię pięciu kobiet i mężczyzn, których życie przestało cieszyć, przeżyli większe lub mniejsze osobiste tragedie. A może popadli w rutynę i w codziennym zabieganiu utracili to, co najcenniejsze. Teraz, gdzieś w głębi duszy czekają na znak, na wigilijny cud, który sprawi, że znowu poczują radość i spełnienie. Odnajdą miłość!

My jesteśmy świadkami tego, w jaki sposób magia szczególnego dnia wpływa na losy bohaterów, nawiasem mówiąc granych przez znakomitych aktorów takich jak: Roma Gąsiorowska, Agnieszka Dygant, Maciej Stuhr, Tomasz Karolak, czy Piotr Adamczyk. W komediowych rolach wypadli fantastycznie i to dzięki nim film jest jeszcze ciekawszy, a żarty śmieszniejsze. 

Rzeczywiście w trakcie projekcji filmu śmiałam się wiele razy, choć muszę przyznać, że było też kilka momentów nostalgicznych, takich z łezką w oku, a może po prostu mam alergiczne oczy;-). Jestem jednak pewna, że każdy odnajdzie w filmie coś interesującego i będzie się dobrze bawić, a przecież o to chodzi!

W każdym razie ja już wiem, że:

– Nic na siłę, o miłości nie wolno za dużo myśleć, bo wtedy nie przychodzi. Jednak, gdy przyjdzie uświadomimy sobie, że warto było czekać. (kwestia M. Stuhra)

– Jak nie ma kominka to nie ma prezentów! (kwestia Mikołaja – Tomasza Karolaka:-))

– Męskie biodra pomiędzy kobiecymi stopami mimo wszystko nie wyglądają najlepiej, chociaż śmieszą (nie napiszę czyja „kwestia”, sami zobaczcie;-)

– Jak ma się zamiar śmiać do łez, to lepiej nie malować oczuJ (kwestia Caffe).

Patriotyzm marketingowy

O czym by tu dzisiaj…..

Może o patriotyzmie?

Że nuda?

Może i nuda, ale Polak lubi się szczycić i być dumny, co już zresztą wiele razy podkreślałam.

Okazuje się jednak, że nie zawsze ów powód do dumy związany jest li tylko z uczuciem przywiązania do kraju i silnego poczucia narodowej tożsamości, chociaż czasem niewątpliwie do tej tożsamości wyraźnie nawiązuje.  Bywa, że powodem jest najzwyklejszy marketing i wyczucie rynku.

Dawniej (ale tak naprawdę dawno temu, kiedy na rynku pojawiły się chińskie gumki i piórniki), napis „made in China” był wystarczającym powodem do tego by towar kupić, i cieszyć się nową jakością, kolorystyką i walorami użytkowymi, nierzadko także zapachowymiJ. Mieć taki piórnik to było coś! „Made in China” to wtedy też było coś.

Dzisiaj natomiast, w niektórych krajach bardzo dobrze kojarzy się napis „made in Poland”. Powaga! To wcale nie jest wypowiedziany za wcześnie primaaprilisowy żart.

Coraz więcej rodzinnych firm, prężnie działających poza granicami naszego kraju, afiszuje się polskością, wiedząc, że za granicą ta polskość kojarzy się z ekologią, czystym powietrzem, ciągle jeszcze nieskażoną cywilizacyjnie naturą. To zdrowe lasy, jeziora i rzeki a także wszystko, co jest wykonane z naszych, zdrowych surowców. I rzeczywiście, za granicą już sam napis informujący o tym, że dana rzecz została wykonana w Polsce, pomaga sprzedać produkt czasem naprawdę bardzo kosztowny (Metro, 10.11.2011). I biznes się kręci.

Tymczasem w samej Polsce, mimo wyraźnego reklamowania polskich towarów, jest zupełnie inaczej. Większość konsumentów wybiera produkty kierując się albo właśnie ich jakością albo niską ceną. Oczywiście doceniamy polską jakość w porównaniu z zalewającą nas „chińszczyzną”, niemniej jednak sytuacja ekonomiczna nie do końca pozwala na to, by przy wyborze kierować się tylko solidarnością z polskimi producentami. A szkoda.

Dodać ten należy, że czasem marketing w ogóle zastępuje patriotyzm, jak w przypadku naszego orzełka i piłkarskich koszulek, ale to już jest żenada do kwadratua a za PZPN jest mi po prostu wstyd.

I teraz może ktoś mi zaraz zarzuci skrajny nacjonalizm, ale jak tak bardzo bym chciała, żeby towary najlepszej jakości, serwowane w przyzwoitej cenie, wykonywali polscy producenci, w polskich fabrykach, z polskich surowców. Najchętniej przez Polaków.

Czy to coś złego?

 

Epilepsja a prowadzenie auta

W czerwcu br. wszedł nowy przepis, w myśl którego lekarz podejrzewający u swojego pacjenta – kierowcy padaczkę, musi zawiadomić o tym urząd wydający prawo jazdy. Lekarze są oburzeni, ponieważ czują się przymuszeni do łamania tajemnicy lekarskiej, a z drugiej strony czują się zaniepokojeni, że w obawie przed utratą pracy chorzy będą ukrywać chorobę, zamiast ją leczyć.

Typowy polski paradoks.

Tajemnica lekarska od zawsze była rzeczą świętą i chyba każdy to rozumie. Jeśli przepis pozostanie, choć Naczelna Izba Lekarska już wysłała do Ministerstwa Zdrowia apel o jego zmianę, to wraz z nim pozostanie niesmak i poczucie, że ktoś postępuje nieetycznie.

Z drugiej strony jestem w stanie zrozumieć tok myślenia twórców przepisu prawnego, dla których najważniejszym wyznacznikiem była świadomość, że chory kierowca stanowi naprawdę poważne zagrożenie na drodze. Chyba każdy jest sobie w stanie wyobrazić, czym może się skończyć, niekontrolowany przecież, atak epileptyka, w trakcie prowadzenia auta.

Przepis wprowadza także bezwzględny zakaz przyznawania prawa jazdy osobom, u których w ciągu ostatnich dwóch lat wystąpił atak padaczki. Nic nie wiem o badaniach lekarskich w kierunku epilepsji, więc nie wiem, czy takie okresowe badania dla kierowców są w stanie wykryć chorobę, czy może jej objawy są widoczne dopiero w trakcie napadu, niemniej jednak do tej pory lekarze, którzy wiedzieli o epilepsji pacjenta i tak zwykle odmawiali wydania zgodny na siadanie za kółkiem. To logiczne i rozsądne. Nie potrzebowali do tego odrębnego przepisu.

Teraz przepis jest konieczny, bo jesteśmy w UE.

Więc właściwie, o co chodzi? O przymus? Krajowy konsultant medycyny pracy tłumaczy, że lekarz może być zwolniony z tajemnicy lekarskiej w pewnych sytuacjach, m.in., gdy stan zdrowia pacjenta zagraża innym osobom, a takie ryzyko w tym przypadku rzeczywiście istnieje.

Trzeba też dodać, że w Polsce na epilepsję choruje ok. 400 tys. osób a idąc tokiem myślenia autorów rozporządzenia jest to ok. 400 tys. potencjalnie niebezpiecznych kierowców (o ile przyjmiemy, że wszyscy mają prawo jazdy).