Zmiana tematu

Obiecałam sobie, że przez jakiś czas nie będę pisać o relacjach damsko męskich, więc dzisiaj zmiana tematu.

Będzie o relacjach na linii rodzice – dzieci. A zresztą może nawet o samych dzieciach.

Trochę to zabrzmiało jakbyśmy byli po dwóch różnych stronach barykady, co nie jest prawdą, ale czasem tak niestety wygląda. Kto posiada dorastające dzieci musi przyznać mi rację. Choćby częściowąJ.

Na szczęście zwykle w końcu następuje przejście zbuntowanych nastolatków na właściwą stronę i zanim mnie ktoś zapyta, co to znaczy „właściwą”?, i w ogóle właściwą dla kogo?, w jakim rozumieniu?, zanim zrobi się z tego jakiś pseudofilozoficzny wywód, dodaję, że właściwą, czyli naszą – rodziców. Kropka.

Bo my już wiemy to, czego oni się dopiero nauczą. I tu pocieszająca informacja, w zasadzie każde dziecko, prędzej czy później, pogodzi się ze świadomością, że oczekiwana przez lata dorosłość to równoczesna konieczność dokonania wyboru i rezygnacja z beztroski na rzecz odpowiedzialności.

Zanim to jednak nastąpi…….

Pamiętacie piosenkę „W czasie deszczu dzieci się nudzą”? No to w dzisiejszych czasach jest trochę jak w tej piosence z tą jednak różnicą, że już nie tylko w czasie deszczu, ale nawet dłużej. Czasem przez okres całych zimowych ferii. A wtedy wpadają na różne genialne pomysły i im bardziej są one na pograniczu prawa, tym lepiej. Tak jakby balansowanie na cienkiej linii dobra i zła skuteczniej oraz na dłużej podnosiło adrenalinę, wzbudzało większy zachwyt wśród rówieśników intensywnością doznań. Może dlatego kradną, uciekają z domu, piją, palą, ponieważ szukają nieznanych wcześniej wrażeń a już nie potrafią cieszyć się tym, czym my cieszyliśmy się w ich wieku? Cywilizacja zmienia, cyberprzestrzeń też. Gdyby stopniować przewinienia to oczywiście lepsze to wszystko niż narkotyki i rozboje, których btw również jest więcej w czasie wolnym od nauki, ale chyba nie można stosować takiego szeregowania zdarzeń. Wcale nie jest tak, że im mniejsze zło, tym mniejszy problem. Obawiam się, że tu raczej możemy mówić o zasadzie „dobre złego początki”.

Zwłaszcza, że aż 41 % uczniów w wieku gimnazjalnym i licealnym, w czasie ferii nie robi nic, a już zupełnie obca jest im jakaś forma zorganizowanych zajęć, grupowych sportów, rekreacja dostępna w miejscu zamieszkania. Nie interesują ich osiedlowe domy kultury, nie szukają ofert za pomocą popularnych portali społecznościowych, mimo, że przecież chętnie z takich portali korzystają. Wiedzą tyle ile wpadnie im w uszy mimochodem, usłyszą od kolegów czy koleżanek, pocztą pantoflową, ale to wcale jeszcze nie znaczy, że z tej wiedzy skorzystają.

Nuda, życiowa stagnacja, która dopada zdecydowanie za wcześnie. Brak perspektyw i brak chęci by je sobie stworzyć. Tumiwisizm czy realizm? Odpowiedzi nie ma jednej, pewnie każdy nastolatek znalazłby swoją własną prawdę i własne, może nawet zracjonalizowane wytłumaczenie.

 

* Na podstawie artykułu w Rzeczpospolitej z 25 stycznia br.

 

Algorytmy tensorów, czyli "bo on mnie w ogóle nie kocha"

Nie każda kobieta zdaje sobie do końca sprawę z tego, że miłość naprawdę można wyrazić na wiele różnych sposobów. To tak jak z zapamiętywaniem. Jedni są wzrokowcami, drudzy muszą sobie materiał powtarzać na głos, jeszcze inni potrzebują wzmacniania pasmem skojarzeń lub ciągiem atrakcyjnych wrażeń. Podawanych na przemian lub jednocześnie. W tym miejscu doradzam by jednak stosować umiar w celu nieznudzenia sięJ

Metody bywają różne, zawsze jednak chodzi o to, by osiągnąć efekt choćby zbliżony do oczekiwanego, a tu cóż, jak to w życiu, bywa różnie. Oczekiwania się zmieniają i jest to proces naturalny, kojarzony z wiekiem, przeżytymi doświadczeniami, lub chwilowym kaprysem.

A wracając do tematu, to uczucie można okazywać na przykład gestem i nikomu tego nie trzeba tłumaczyć. Te wszystkie urocze muśnięcia, dotknięcia, delikatne ocieranie się ciała o ciało, najpierw subtelne a potem gwałtowne …..nie, jednak nie będę się wdawać w szczegóły, bo musiałabym zmienić kategorię blogaJ

Można czynem. Coś w stylu, on jej kwiatki a ona jemu obiadki (nawet mi się zrymowało). Każda kobieta lubi taką metodę na równi z poprzednią, bo o ile muskać się najfajniej w zaciszu własnego mieszkania o tyle czynami można wyjść poza jego cztery ściany. Taki uczuciowy transparent, który stawia obie strony już w nowym, całkowicie czytelnym świetle.

No i w końcu słowa….. Ech te słowa. Czasem mamią, ale często otwierają oczy na rodzące się uczucie. Bywa przecież tak, że ona nie zauważa sympatycznego intelektualisty ze szkolnej ławki, tylko beznadziejnie podkochuje się w mięśniaku z drużyny piłkarskiej, a mięśniak w jej najlepszej przyjaciółce z dużym biustem i nogami jak stąd do Warszawy.  Bo miłość jest ślepa.

Dlatego właśnie, jeśli już się w ogóle narodzi, można, a nawet trzeba wyrażać ją w zależności od sytuacji, wszelkimi możliwymi sposobami. Któryś w końcu zostanie zrozumiany właściwie. A jakiego sposobu w danym momencie użyć, to już sprawa bardzo zindywidualizowana.

Dla zobrazowania, o uczuciach można pisać nawet tak:

  

„Nieśmiały cybernetyk potężne ekstrema

Poznawał, kiedy grupy unimodularne

Cyberiady całkował w popołudnie parne

Nie widząc, czy jest miłość, czy jeszcze jej nie ma? […]

  

On drżenia współmetryczne, które jęk jednoczy

Zmieni w grupy obrotów i sprzężenia zwrotne

A takie kaskadowe, a takie zawrotne,

Że zwarciem zagrażają, idąc z oczu w oczy! […]

 

Lub śpiewać tak „Algorytmy miłości”

 

Jak Wam się podoba? 🙂

 

Żuraw i czapla. Czyli znowu o relacjach, napisane pod wpływem

 

Lubię klimat lat siedemdziesiątych, filmy z tamtych lat, modę, stare piosenki. Może dlatego, że lata siedemdziesiąte to czas mojej naiwnej dziecięcej beztroski, że wszystko wydawało się wtedy takie piękne, czyste, nieskażone, szczęśliwe. Patrzyłam przez pryzmat dziecięcej niewiedzy.

Pamiętam niezwykle wtedy zgrabną i zawsze uśmiechniętą ciocię, która ubierała się w krótkie spódniczki i opięte golfy. Ach, jak ja wtedy chciałam być nią.

Uświadomiłam sobie dzisiaj, że ciocia wyglądała trochę jak Barbara Brylska w filmie „Anatomia miłości” (z 1972 r.), który właśnie obejrzałam.  Możecie sobie sprawdzić w sieci, jaka to była laska.

Kilka słów o filmie bo spodobał mi się, mimo że nigdy nie lubiłam Nowickiego, a on tam grał główną rolę.

„Anatomia miłości” to historia związku dwojga ludzi, którzy poznają się w trudnym dla siebie momencie życiowym. Kobieta po przejściach, po śmierci pierwszego męża, mężczyzna – imprezowy, dobrze zapowiadający się zawodowo kawaler.

Pierwsza faza związku to oczywiście zauroczenie, chemia i spędzanie wszystkich wolnych chwil razem. Pełne zrozumienie i akceptacja. Druga bardziej złożona, składająca się z jej napadów zazdrości i humorów, będących marną próbą całkowitego zawłaszczenia mężczyzny, chęci odizolowania go od przyjaciół oraz jego egoistycznej, całkiem zresztą prawdziwej, miłości. Faza trzecia dosyć krótka i bolesna: mężczyzna nie wytrzymuje presji, czuje się osaczony, zmęczony więc odchodzi.

Bohaterka nie była taka zła, nie robiła awantur mimo, że w głębi serca naprawdę cierpiała, jednak to cierpiętnicze spojrzenie często rejestrował jej facet. Mnie doprowadzała nim do szału, a co mówić jego. Ok, nie rzucała ze złości talerzami, ale… często bolała ją głowa, gdy on zbyt późno wracał do domu lub flirtował z koleżankami (jakoś ostatnio temat bólu głowy powraca na moim blogu, jak bumerang). Przyjmowała pozę skrzywdzonego łabędzia.

Tak czy siak, rozstają się i zaczynają żyć w pojedynkę. On wraca do dawnych przyzwyczajeń, ona cierpi. Po jakimś czasie w wypadku samochodowym ginie przyjaciel naszego bohatera, a on sam, odnosząc tylko lekkie obrażenia, przewartościowuje całe swoje życie.

Co sobie uświadamia? Że właśnie z tamtą kobietą był szczęśliwy, że do niej tęskni. Wraca więc skruszony, rozbity, pragnąc ciepła, zrozumienia i miłości. A ona? Cóż, jak to kobieta, przyjmuje go z powrotem, bo żyje w niej dawna miłość. Tylko teraz jest to miłość dojrzalsza, mądrzejsza, wzbogacona o szczyptę nieznanego wcześniej egoizmu. Teraz to ona spotyka się z koleżankami i kolegami, później wraca do domu, częściej wychodzi do kina bez niego. On zaś czeka nerwowo patrząc na zegarek, zniecierpliwiony, zaborczy i złośliwie zazdrosny.

Właściwie to nie wiem, czemu o tym piszę. Może po prostu uświadomiłam sobie kolejny raz, że w tak bliskim związku warto dać opór zazdrości, by zachować własną tożsamość i godność. I może jeszcze, że świat się ciągle zmienia, mamy erę Internetu i komórek, wypasionych samochodów i GPSu, ale relacje między ludźmi, a zwłaszcza między kobietą i mężczyzną zawsze niezmiennie sprowadzają się do tych samych emocji.

Notka feministycznie szowinistyczna – taki strumień świadomości właściwie oraz totalne, z zasady krzywdzące, uogólnienie:)

 Mężczyzna dawniej walczył, polował by zdobyć pożywienie, lub chociaż dla zabawy tropił zwierzynę aż padnie ze strachu lub zadyszki. Tylko kto? Mężczyzna czy zwierzyna? Pytam, ponieważ w artykule, na podstawie którego powstaje notka, nie dopisaliJ*.

Dzisiaj już nie musi. Dzisiaj wsiada w samochód i jedzie do hipermarketu, a tam wszystko ma podane jak na tacy, w zasięgu ręki i oka, na niewielkim obszarze sklepowej hali. Mężczyzna może się, co prawda nawet rozpędzić dzierżąc uchwyt sklepowego wózka, ale chyba każdy wyczuwa, że to nie to samo. Niewątpliwe ułatwienie życia w tej kwestii sprawia, że on się gubi, zapomina, po co przyjechał (o ile nie dostanie listy na kartce) i w efekcie często wraca do domu na przykład bez pomidorów, za to z nowym zestawem nakładek do wiertarki.

I właśnie dlatego mężczyzna nie lubi zakupów.

Za to kobieta…..

Kobieta w sklepie może sobie poszaleć, bo ona „ma ewolucyjne przygotowanie, żeby na małej przestrzeni w relatywnie krótkim czasie znaleźć kilkanaście przydatnych drobiazgów bez listy i mapy półek”*. Mała przestrzeń jej nie przytłacza a wręcz przeciwnie, ona czuje się tam bezpiecznie i przyjaźnie. Rozmaitość opakowań, kolorów, pudełeczek, słoiczków, bogactwo asortymentu sprawia, że aż jej się oczy świecą do tego by brać, brać, brać. Do koszyka oczywiście. A, że czasem kupi za dużo, no to ojejku….będzie zapas.

Natomiast męska percepcja nie wyławia tych wszystkich drobiazgów.

Ja skwituję to tak: dzięki Ci Panie Boże, że nie wyławia!!

Każda kobieta wie, że mężczyzna drobiazgowy jest nie do wytrzymania, jest upierdliwy, pedantyczny, do bólu skrupulatny, a stąd już tylko mały kroczek do domowych (i wszelkich innych) nieporozumień, a nawet kłótni. Mężczyzna musi myśleć globalnie, być ponad to całe detalowe szaleństwo. Od tego jesteśmy my! To my mamy dobierać kwiatuszki i kolorki, paseczki i frędzelki, skupiać się na strukturze i analizowaniu szczegółów. To my!

On ma spojrzeć na efekt końcowy i aprobująco, z zadowoleniem pokiwać głową.

I lepiej dla niego, żeby pokiwałJ

Reasumując: niech każdy się zajmie tym, do czego biologicznie został stworzony!

A nie odwrotnie.

I to piszę ja, feministyczna z natury dusza.

Dlatego prasuję męskie koszule, ale za to nie sprzątam samochodu, oglądam telewizję, ale nie podłączam tych wszystkich zielonych i czerwonych kabelków. Gotuję, ale już nudzą mnie rozważania dotyczące procesorów, kilobajtów itp., chociaż z przyjemnością (niewątpliwą) pracuję na moim nowym laptopie, wybranym dla mnie przez niego (zresztą jak kiedyś wybrałam sobie sama to była to całkowita, nieistniejąca już, bo się rozpadła w bardzo szybkim czasie, porażkaJ, a ja się uczę na własnych błędach……czasami).

 

Telefon komórkowy wybieram sobie sama, bo się na tym znam (patrz: notka). O!

 

*eMetro, jakieś przedświąteczne wydanie

 

A teraz bonus dla tych panów, którzy przeczytali do końca (no dobra, dla pań z poczuciem humoru też:): Kobiety jak te kwiaty

Jak poczuć się sexy?

Przeczytałam jakiś ranking i wymieniono tam co najmniej kilkanaście sposobów, które dobrze znam, sama nieraz stosowałam każdy z nich (no może z wyjątkiem czerwonej szminki, w czerwonym mi nie do twarzy; -), więc nie będę przytaczać ani kwestionować.

Bo też i zupełnie nie o to, nie o to….

Ranking wywołał rozważania semantyczno – znaczeniowe. Zwróciłam uwagę na fakt, że autorka zestawienia posługuje się wyrażeniami, „poczuć się sexy” i „ poprawić sobie samopoczucie” wymiennie, jakby stawiała między nimi znak równości.

Będę się kłócić, że to jednak nie to samo.

Oczywiście może być tak, że kobieta, po użyciu perfum (nr 1 w sondażu) jednocześnie poczuje się sexy i będzie miała poprawione samopoczucie, ale oba te fakty wcale nie muszą występować razem ani jednocześnie.

Kobieta sexy to kobieta zadbana, zmysłowa, zwracająca na siebie uwagę, wywołująca przyspieszone bicie serca, atrakcyjna, budząca pożądanie i skojarzenia o zabarwieniu wyraźnie erotycznym. Tak więc prowokowanie tego wszystkiego, prowokowanie własnej seksualności to ewidentny zamiar wywarcia wrażenia. Czasem piorunującego.

Kobieta rzeczywiście lubi sobie poprawiać samopoczucie, ale motywy jej działania nie muszą mieć nic wspólnego z próbą zmanipulowania kogokolwiek własną atrakcyjnością. Zdecydowanie częściej chodzi o zwykłe sprawienie SOBIE przyjemności. Taki zdrowy egoizm, który początkowo nie ma nic wspólnego z mężczyzną. Przyjemnością mogą być oczywiście wspomniane perfumy, czy pójście do fryzjera, ale efekt najpierw ma JEJ sprawić radość (dopiero potem wywrzeć wrażenie na facecie, lub wkurzyć koleżankęJ).

Kiedyś zadano mi pytanie, czy przed wyjściem stroję się dlatego, że lubię wyglądać ładnie, czy „z myślą o”? Moja odpowiedź jest chyba idealnym przykładem. Gdybym wybierała się na randkę, miałabym pełne prawo powiedzieć, że chcę wyglądać i poczuć się sexy, bo randka i seksualność idą ze sobą w parze. Jednak, jeśli to spotkanie z koleżanką, pindrzę się dla poprawy samopoczucia, a więc zdecydowanie dla siebie samej.

Cysorz to ma klawe życie.

Jak nie mam czasu przeczytać dobrze zapowiadającego się artykułu* od razu, to go sobie odkładam do szuflady „na później”. Później co prawda różnie z nim bywa, czasem uznaję, że się przedawnił i wyrzucam bez czytania, czasem czytam.

Otóż, jakiś groźny włoski mafiozo popadł w więzieniu w depresję. Zanim to się stało, aktywnie prowadził zza krat działalność przestępczą, rządził, dzierżył ster i pociągał za sznurki (jeszcze jakieś metafory?). Może i został poddany rygorowi, ale jednocześnie pozwolono, by ten rygor odbywał się bezstresowo i w luksusie.

Dlaczego ja nie zostałam włoskim mafiozo zamiast polską polonistką??

Mafiozo jednak popadł w depresję, biedaczek jeden, więc żeby choremu ulżyć w cierpieniu przeniesiono go do szpitala, ale ponieważ tam też nie potrafili mu ulżyć, znaczy wyleczyć, wrócił do domu.

I to jest w pewnym sensie pocieszające, bo okazuje się, że istnieją miejsca z gorzej prosperującą służbą zdrowia niż nasza.

Inny absurd z tej samej (chyba) gazety. Hiszpania. Szefowa międzynarodowej siatki gangsterskiej, odbywająca wyrok w więzieniu nagle zapragnęła mieć dziecko. Ta nagłość nastąpiła w wieku 47 lat i w grę wchodziło jedynie in vitro. (Zdecydowanie lepiej być mafiozem niż hiszpańską szefową międzynarodowej mafii). Musiała być wyjątkowo wyjątkową osobą, bo również nagle uznano, że jako kobieta przygotowująca się do zabiegu, nie może przebywać w więzieniu. Bo chyba logiczne, że więzienie nie jest odpowiednim miejscem dla przyszłej matki. Więc wyszła.

Btw: jakoś w naszych więzieniach macierzyństwo nie stanowi problemu i dylematu. Kryminalistka siedzi, rodzi, po czym nadal siedzi.

Kolejny absurd. Wielka Brytania. Podobno mieli tam zatłoczone więzienia. Ciasnota, niewygoda w celach, trudne warunki. Co zrobić? A wypuścić bandziorów na wolność!

No i wypuścili.

 

*dawne wydanie Rzeczpospolitej (albo Metra).

Bywa i tak, czyli o odkładaniu spraw na później

Pani Wandzia ma dobre serce, jednak od wielu lat samotnie spędza poranki i wieczory. Wypełnia je chodzeniem do kościoła i odmawianiem pacierza, ale to nie to samo, co dobre słowo, lub nawet jakiekolwiek słowo zamienione z sąsiadami w windzie.

Pani Wandzia ma prawie 90 lat, dlatego nie przygarnie ani psa ani kota, które z pewnością umiliłyby jej zimowe i wszelkie inne, wieczory, nie chce, żeby po jej śmierci biedactwa poumierały z głodu nim ktoś się zorientuje.

Tak, czasem zastanawia się, jak doszło do tego, że będzie umierać w samotności. W którym momencie zaprzepaściła szansę na to, by móc przytulić pachnącego bobasa? Nie, żeby kochała te bobasy, ale gdyby kiedyś…..to dzisiaj wszystko byłoby inaczej.

Cóż, najpierw o tym nie myślała, całkiem przyjemnie spędzając czas na podróżach, o których w czasach PRL-u ludziom się nawet nie śniło. A ona, przedstawicielka wydziału inwestycji dużego przedsiębiorstwa, była w Peru, Brazylii i wielu innych wspaniałych miejscach. No i zawsze zadbana, zrelaksowana, samodzielna. Nie musiała biec prosto z pracy do domu, jak niektóre jej koleżanki. Do domu, w którym czeka mąż i gromadka dzieci, gdzie trzeba ciągle prać, sprzątać i gotować. Na początku nawet jej to odpowiadało, a potem wmówiła sobie, że brak instynktu macierzyńskiego to wybór i szczęście. Dzisiaj wie, że tak po prostu wyszło. A skoro samo wyszło, to korzystała z tej możliwości pełnymi garściami, wiele spraw odkładając na później. Gdy w końcu nadeszło „później”, była już zbyt wygodna i niezależna, żeby z tego życiowego komfortu zrezygnować.

Na zdjęciach, które ostatnio często ogląda, uśmiechnięta kobieta patrzy w obiektyw. Taka szczęśliwa i beztroska. Pani Wandzia już wie, że człowiek zawsze musi odpokutować za własną beztroskę i niefrasobliwość.

Owszem boi się śmierci, ale nie kostuchy, odbierającej ostatni oddech, boi się braku bliskiej osoby do otarcia spierzchniętych warg, do zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, do uspakajającego poklepania po ręce.

Tego w swoich planach nie przewidziała. Była pewna, że umrze pierwsza, tymczasem jeden po drugim umierali jej przyjaciele, a potem odszedł On. To niesprawiedliwe, bo był okazem zdrowia, i w dodatku obiecał, że nigdy jej nie opuści!

Więc została sama w mieszkaniu ze starymi meblami, starymi wspomnieniami i zbiorem pożółkłych fotografii, o których już dawno nikomu nie opowiadała.

Laski, d…py, świnie itp.

Dawniej chłopak mówił o dziewczynie „fajna laska”. Oczywiście, jeśli rzeczywiście była fajna, ładna, jeśli było na czym oko zawiesić. Wiadomo jak to z urodą bywa.

Gdyby się tak zastanowić głębiej nad słowem, to „laska” stanowiło już pewne uprzedmiotowienie, niemniej jednak jeszcze nie obraźliwe.

Dlaczego laska? Ja, osoba o bujnej, (a nawet wybujałej) wyobraźni, od razu widziałam kogoś, kto idzie z dziewczyną i zamiast podać jej rękę, sam podpiera się na niej, niczym staruszek. Bo laska!

Kilka lat temu często słyszało się określenie „niezła d…pa”. Chyba nawet wylansowane przez Bogusia Lindę, który wypowiedział sławetne słowa w jakimś gangsterskim filmie (nie pamiętam dokładnie, może „Zabij mnie glino”?), gdzie, powiedzmy sobie szczerze, językiem literackim nie mówili.

Nie spodobało mi się.

Wyobraziłam sobie od razu, jak na dwóch, może nawet niezłych, nogach idzie wspomniana d….., dwa duże pośladki i więcej nic. Brak twarzy, brak dużych błękitnych oczu :-), no i oczywiście brak mózgu. Może zresztą do tego została sprowadzona dziewczyna z filmu. A potem wszystkie inne.

A wczoraj, czekając na tramwaj, usłyszałam rozmowę wystrojonych w połyskliwe dresy nastolatków. Zauważyłam, jak jeden drugiego stuknął łokciem w bok i wymamrotał – „Ty, patrz, świnie idą!”. Po czym przywitali nadchodzące koleżanki, najprawdopodobniej dobrze znane, bo już za chwilę głośno rozmawiali na wspólne tematy. Dziewczyny niebrzydkie, estetycznie ubrane, całkowite przeciwieństwo lekko niedomytych chłopaków.

No i szczerze mówiąc zupełnie nie rozumiem, o co chodzi? Dlaczego komuś zależy na ubliżaniu swoim własnym koleżankom? (nie wspomnę o ubliżaniu w ogóle, bo wykazałabym ogromną naiwność).

Tekst „niezła laska” albo nawet „niezła d….” w jakiś sposób mimo wszystko odnosił się do walorów dziewczyny, ale „świnia”???? Też podkreśla, ale tylko i wyłącznie lekceważący, czy nawet poniżający stosunek kolegów do koleżanek.

Wiem, że winę za to ponoszą, między innymi, media, filmy (Świnki, Galerianki, itp.), bo potem niektóre słowa, wyrażenia, zachowania, przenoszą się poza ekran i żyją swoim własnym życiem. Które nie zawsze nam się podoba.

 

A jak napisałam kiedyś w notce o nękanym smsami lekarzu „niezłe ciacho”, to jakiś mężczyzna się oburzył. Ciekawe, co powiedziałby na przykład, na …”warchlaka”?

Oddałam buty do szewca

Wygodne oficerki na płaskiej podeszwie, skórzane, ciepłe, fajnie wyprofilowany kontur stopy.

No ale są u szewca, więc dzisiaj, siłą rzeczy musiałam wyciągnąć inne. Takie paniusiowate, wysoki obcas, skóra kobieco opinająca łydkę, elegancka czerń. Piękne.

Wszystko ok., tylko że po jakimś czasie nogi zaczynają boleć, haluksy dają o sobie znać, mimo, że nigdy nie miałam z nimi problemów, opinająca cholewka opina jak diabli. Pozostaje tylko znosić wszystko w myśl zasady: „cierp ciało kiedyś chciało” lub pamiętając słowa mojego dawnego dentysty, który każde borowanie poprzedzał informacją: „będzie boleć, ale przecież chcesz mieć zęby”.

Cichutko westchnęłam do stojących na półce brązowych emu, które wyglądają jak babcine walonki, chodzi się w nich niczym w kaloszach, ale za to nie ściskają nogi, są cieplutkie i takie wygodne, że …..ech.

No, ale nie pasują ani do kurtki, ani do torebki i nie są paniusiowate.

Jadąc do pracy uświadomiłam sobie własny stereotypizm, poprawnie napisałam, nie stereotypowość, bo nie chodzi o postrzeganie kogoś tylko zachowywanie SIĘ, czyli o moje własne wnikanie w pewien uproszczony schemat. Musiałam stworzyć odpowiedni neologizm na potrzebę notki.

Więc wracając do stereotypizmu, jak każda kobieta jestem w stanie poświęcić komfort dla wyglądu! Pocierpieć dla tej wyższej sprawy, jaką jest wypracowany mozolnie look.

Nie wyobrażam sobie żadnego faceta, który założyłby niewygodne buty i jeszcze w dodatku poszedł w nich ileś kilometrów do pracy. W domu mam dwóch facetów i u żadnego nigdy, NIGDY, nie zaobserwowałam takiego zjawiska. Jak kupił sobie niewygodne, to stoją na półce do dziś. I już.

Na swoje usprawiedliwienie tego masochizmu, mogę tylko powiedzieć, że już nie chodzę do pracy. Chodziłam, kiedy miałam ją w spacerowej odległości. Dzisiaj jeżdżę środkami komunikacji miejskiej i wysiadam prawie pod drzwiami biura. Wygoda aż po totalne rozleniwienie, w związku z czym niewygoda związana z butami została maksymalnie zminimalizowana.

Ale chciałabym jeszcze dodać, że nie wyobrażam sobie również żadnego faceta noszącego na co dzień stringi. Oczywiście z wyjątkiem cheep&dailsów, tylko że oni akurat zarabiają na odsłanianiu ciała, więc nie mogą stanowić punktu odniesienia. Zresztą ciekawe, czy poza występami zakładają coś, co się tak niemiłosiernie wpija w ciało?

Innych przypadków męskiego samookaleczania się dla urody nie znam (tatuaży nie traktuję jak zabiegu upiększającego, więc ten ewentualny argument odpada). Żaden z panów nie ściska sobie jąder, nie skubie brwi i nie depiluje okolic bikini. Owszem, pojawiły się już męskie przypadki wstrzykiwania botoksu, ale to są ciągle jeszcze ekstrema.

My kobiety jesteśmy pod tym względem wyjątkowe…..albo wyjątkowo próżne:-)