Reklama dźwignią handlu, czyli mąż do wynajęcia

Kiedy rano przeglądałam w internecie newsy zauważyłam już po raz kolejny, baner reklamujący….męża na godziny*. Nie żebym potrzebowała, ale zawsze warto wiedzieć, prawda?

Kobiety zwykle chcą mieć w domu faceta ze wszystkimi sprawnie działającymi funkcjami. Wszystkimi!  Głośno i dobitnie wyrażą swoje niezadowolenie, gdy któraś z nich zawiedzie i kran będzie przeciekał tak jak przecieka od miesiąca, telewizor śnieżył, a suszarka zepsuta od urlopu, który skończył się przed czterema miesiącami, zalegnie w pudle pt. „do zrobienia w wolnej chwili”.

Sorry, ale leżakujący w domu złom wkurzy każdą, nawet cierpliwą kobietę, a kobieta ciągle potykająca się o graty, czekająca do św. Nigdy na załatwienie drobnostki, do cierpliwych na pewno nie należy. Doprowadzona do ostateczności zrobi w końcu to, czego powinien się obawiać każdy szanujący się mąż.

Zaprosi do domu męża bez etatu!

Okazuje się bowiem, że zakres usług tego pana jest baaaardzo szeroki. Niczym Handy Manny (znacie tą bajkę?) lub jakiś inny pan Słodowy, mąż numer dwa zawiesi żyrandol, pomaluje ściany, podłączy pralkę, wymieni spłuczkę, zamontuje meble, podobno nawet zreperuje samochód. Wszystko z uśmiechem, chętnie i na czas, zgodnie z misją firmy „super faceci do twojej dyspozycji”. Ach, jak to musi działać na kobiecą próżnośćJ

Tu przestroga dla mężów na etacie z umową na czas nieokreślony: o ile taki pan na godziny zajmie się w domu rzeczywiście wszystkim, należy pamiętać, że ktoś w końcu będzie musiał za to zapłacić.

I żeby potem nie było tak, jak w kawale poniżej:

 

Wraca mąż po pracy do domu, a żona do niego: – Kran cieknie może byś naprawił…?
– A co to ja – hydraulik!?

Na drugi dzień żona prosi: – W szafce drzwi się oberwały, może byś naprawił?
– A co to ja – stolarz!?
Na trzeci dzień mąż wraca do domu i widzi, że kran i drzwiczki naprawione.

Pyta żonę: – Kto to zrobił?
– Mąż na godziny** – wzruszając ramionami odpowiada kobieta
– Ooo, a co za to chciał?
– No wiesz…., chciał żebym mu zaśpiewała, albo poszła z nim do łóżka

– I co mu zaśpiewałaś?
– A co ta ja… -.piosenkarka?

 

** przyjmijmy taką wersję, bo pasuje do notkiJ

* Rychoc miał zastrzeżenia do imiesłowu i „rzucania się w oczy”, acha i woli jak baner się pisze po angielsku a nie po polsku…..;-)

Just married, just divorced

Kto słyszał o imprezkach porozwodowych palec pod budkę? Krytykowane, odsądzane od czci i wiary (m. in. za to, że przyszły ze zgniłego Zachodu) stają się coraz bardziej popularne i szczerze mówiąc wcale mnie to nie dziwi.

Że to takie niemoralne bawić się z powodu własnej porażki? Ja wiem, że niektórzy woleliby scenariusz pesymistyczny: zacisze własnych czterech ścian i solidnie spłakanie pamięci o człowieku, z którym spędziło się ileś lat wspólnego życia. Tylko dlaczego jeszcze po rozwodzie umartwiać duszę i ciało? Czemu nie zakończyć na wesoło czegoś, co prawdopodobnie zaczęło się radośnie i z fetą? Zwłaszcza, że skoro w jakimś momencie małżeństwo zdecydowało się na rozwód, to ostatnie miesiące raczej nie należały do udanych.

Szczerze mówiąc poszłabym w organizowaniu takiego przyjęcia jeszcze dalej. A mianowicie, jeżeli małżeństwo skończyło się „jedynie” z braku miłości (a podobno takich rozwodów jest coraz więcej), jeśli nie było tam agresji, przemocy, patologii, uważam, że fajnie byłoby zaprosić na taką zabawę swojego/swoją, w tym momencie już „ex”. Może nie potrafią się kochać, ale spróbują chociaż zaprzyjaźnić…

Naiwne?

Nie do końca.

Wczoraj obejrzałam fragment jakiegoś babskiego programu, w którym znane Polki rozważały kwestię udanego związku. Program jak program, minireceptura z konkretnym sposobem użycia i dużo gadania o niczym, ale utkwiło mi w pamięci jedno zdanie aktorki (jak ona się nazywa, ładna, 40 letnia, ruda….grała w tasiemcowym serialu zły charakter i miała tam bardzo dziwne imię?:), która powiedziała, że odkąd rozstała się ze swoim mężem, zaczęła go lubić. Powaga! Zaprzyjaźnili się właśnie po tym, jak przestał „latać po jej niebie” i burzyć spokój codziennego dnia, wspólne dzieci cieszą się zadowolonymi rodzicami, (co prawda w każdy weekend tylko jednym), i w ogóle jest super.

A właśnie o to chodzi. O rozstanie z godnością i w miarę możliwości z życzliwością, tyle chyba można ofiarować na koniec osobie, której ślubowało się …..właściwie wszystko.

Nie wierzę, że trwanie dla dzieci cokolwiek zmienia w relacjach między małżonkami, raczej tylko odciąga w czasie to, co nieuniknione. Więc niech będzie, co ma być, skoro czegoś innego stworzyć się nie udało.

Na koniec drobna uwaga: balując razem trzeba uważać, żeby nie skończyło się tak, jak w przypadku pewnej pary, której kolejne wspólne dziecko urodziło się w 9 miesięcy po rozwodzie.

Notka po porannej prasówce, świadcząca o tym, że z tekstu zawsze można wyczytać to, co się chce.

Wyczytałam dzisiaj, że jeśli kobieta jest prawdomówna, stała, skupiona na partnerze, pozytywna i kochająca – to stanowi dobry materiał na żonę.

Trochę się zgodzę, trochę czepię.

W przypadku prawdomówności lub jej braku nie chodziło autorowi o kwestie związane z kłamaniem w żywe oczy, a raczej o bardziej zdecydowaną otwartość w mówieniu na temat rzeczy ważnych w codziennych relacjach, nawet o drobiazgach, które często po pewnym czasie urastają do rangi ogromnych problemów. I to rzeczywiście ma sens. Wiele razy byłam świadkiem, jak chłopak wciskał w dziewczynę jakieś, jego zdaniem, smakowite kąski ze swojego talerza a jej jedzenie rosło w gardle. Może miała uczulenie lub zwyczajnie tego czegoś nie lubiła. On zaś ewidentnie wychodził z założenia, że skoro objada się czymś od dzieciństwa i żyje, to ona też powinna. I tu skupienie się na partnerze na pewno nie popłaca, a nawet ewidentnie szkodzi.

Zresztą nie wróżę długiego pożycia związkowi, w którym jedna ze stron ciągle się do czegoś zmusza. Konsumpcja musi polegać na dobrowolności i pewnego rodzaju entuzjazmie. Każda konsumpcja,…że się tak wyrażę.

Pozytywne podejście do życia, jako wyznacznik dobrego materiału na żonę….

Cóż, w jakimś sensie jestem w stanie zrozumieć, że nikt nie chce mieć w domu niezadowolonej krytykantki czy wiecznie narzekającej pesymistki, ale bez przesady. Nie można oczekiwać od żadnego człowieka, że zawsze będzie uśmiechnięty i zadowolony z życia. Zwłaszcza w obliczu życiowych porażek każdy ma prawo do przeżywania swojej własnej depresyjki, ma prawo do łez, złości, chwili samotności. W takiej sytuacji oczekiwałabym od partnera wsparcia a nie wyrzutu, że jego dom przestał być „przyjemną ostoją”.

Mężczyzna obawia się, że kobieta wychodzi za niego dla pieniędzy, dlatego bardzo ważny jest ostatni punkt w wyliczance. Żeby ona go kochała. Ale tekst odziera trochę miłość z romantycznego blichtru, sprowadzając do poziomu dobrze ubitego biznesu.  Czytamy: „Mężczyzna, który jest przekonany, że z tą kobietą chce się ożenić inwestuje w nią swój czas, uwagę oraz…pieniądze. Jest zaangażowany i nie rozgląda się już dookoła w poszukiwaniu „lepszych” opcji”.

I co dalej? Zwykle po wyborze opcji następuje testowanie, sprawdzanie, czy ta wybrana spełnia pokładane w niej nadzieje, czy wszystkie funkcje działają poprawnie. Nasza Opcja ma nie flirtować, nie szukać wrażeń i być oddana. Łaskawie oczekuje się od niej, że będzie posiadała własne zdanie, ale tylko dlatego, że on lubi być wysłuchany i upewniony, że stanowi jedyne centrum zainteresowania.

W zasadzie to myślę, że takiej kobiecie zupełnie nie jest potrzebne dziecko. Mężczyzna wyżej opisany skutecznie skupi całą jej uwagę na sobie i sprawi, że wieczorem będzie równie zmęczona jak matka uroczej gromadki.

 

*http://kobieta.wp.pl/gid,13502237,img,13502440,kat,79596,title,Czego-mezczyzni-szukaja-u-kobiet,galeriazdjecie.html?ticaid=1df75

Znowu trochę o podatkach

Tym razem chodzi o rumuńskie wróżki i ich wiarygodność w przepowiadaniu przyszłości.

Aby zmotywować je do rzetelnej pracy, rumuński senat rok temu przyjął projekt ustawy nakładający kary na te kobiety, których przepowiednie się nie spełniają. Już wcześniej branżę opodatkowano, być może wychodząc z założenia, że na zakup kasy fiskalnej odważą się tylko te, które rzeczywiście posiadają cudowną moc. A może ich wiarygodność ma stymulować kasa i wydrukowany paragon? Będą się lepiej skupiać a skupione medium to przenikliwe spojrzenie w przyszłość i bardziej wyraziste wizje.

Przyjęcie projektu przez niższą izbę parlamentu kończyłoby proces ustawodawczy*, ale wiem, że wróżki próbowały wszelkimi możliwymi sposobami zablokować procedurę, włącznie ze straszeniem magią i wpuszczeniem do Dunaju substancji, odwodzącej od złych zamiarów. Prostsze środki perswazji zawiodły. Wcześniej bowiem wróżki próbowały tłumaczyć, że błędna interpretacja kart nie wynika z tego, że chcą oszukać klienta, tylko, że same wcześniej zostają przez tegoż klienta wprowadzone w błąd. Jeśli zafałszuje on dane o sobie i swojej tożsamości, a na tych danych opiera się cała magia i wyciągane wnioski, to przepowiednia nie może się sprawdzić. Zaufanie budowane na zakłamaniu jest od samego początku fałszem, i to jest jedyna prawda, którą można przyjąć bez obawy o nadinterpretację i czary.

Polskie prostytutki już znalazły się pod obstrzałem fiskusa, o czym pisałam w poprzedniej notce, myślę, że następnym celem może stać właśnie branża ezoteryczna, dlatego nasze wróżki chyba powinny już zacząć pracować nad odpowiednim zaklęciem lub skutecznie rzucanym urokiem. Zanim będzie za późno.

 

 

*Może jakiś prawnik wie, czy rumuńska ustawa weszła w życie?

*na podstawie artykułu na www.gazetaprawna.pl

Podatek dochodowy a zarabianie ciałem

Obowiązkiem państwa jest dbanie o krajowy budżet, dlatego często wściubia ono swój wszechmocny nos w każdą możliwą sferę ludzkiego życia, byle tylko znaleźć powód do nałożenia podatków.

Wyczytałam*, że Urząd Skarbowy będzie żądać od bogatych kobiet udowodnienia tego, że konkretne, leżakujące na ich kontach pieniądze, wypasione jachty, czy cudownie urządzone apartamenty, zarobiły na sprzedawaniu własnego ciała, (jeśli tym będą je tłumaczyć), a nie na przykład w wyniku prania pieniędzy, czy prowadzenia nielegalnych interesów. Nie ma przeproś, muszą udowodnić skąd je mają i nie wystarczy proste stwierdzenie, że….w wiadomy. Nawet, jeśli ten wiadomy sposób wykonywały przez kilka lat w Holandii.

To za mało. Po pierwsze, urzędy innych państw są w stanie to zweryfikować, a po drugie, teraz oczekuje się uwiarygodnienia deklaracji podatkowej poprzez podanie nazwiska klienta, który skorzystał z usługi, a ten z kolei może się spodziewać wezwania do urzędu w celu opisania tejże usługi i potwierdzenia, że faktycznie miała ona miejsce. Zastanawiam się tylko, czy ma opisywać ze szczegółami czy jednak tak bardziej ogólnie?

Prawdopodobnie taki facet, jeśli już w ogóle zdecyduje się na figle z prostytutką, będzie wolał od razu wyższą stawkę, by kobieta mogła wykazać dochód i zapłacić podatek, niż narażać się na wezwanie do urzędu skarbowego w tak nietypowej sprawie (i niezręcznej – jeśli ma żonę i dzieci).

A może prostytutki powinny zakupić kasy fiskalne? Będą mogły ustawić je w strategicznym miejscu agencji towarzyskiej by wydrukować paragon (tylko jeszcze nie wiem, czy lepiej drukować przed, czy po…). Na paragonie opis: 1 x miłość francuska, 2 x penetracja bez prezerwatywy (w niektórych krajach już podobno niedozwolona), suma brutto, poniżej netto i wszyscy będą szczęśliwi.

No może z wyjątkiem prostytutek, ale sorry, dlaczego niektórzy mają obowiązek podatkowy, a inni przyjemność? (że się tak pokuszę o trochę głupi żart).

 

* w Rzeczpospolitej

Czasem warto wygrać zakład.

Ona, wyróżniająca się studentka ostatniego roku medycyny. On, świeżo upieczony inżynier z uzyskanym angażem do gdańskiej stoczni. Spotykają się na jakiejś domówce, chyba wpadają sobie w oko, bo w dziwny, niepojęty dla postronnych obserwatorów sposób, zakładają się, że następnego dnia przyjdą do urzędu stanu cywilnego i wezmą ślub.  To, które stchórzy i nie pojawi się o umówionej godzinie, przegrywa. Przyjaciele mają ubaw, bo nikt nie wierzy, że można złożyć przysięgę tylko po to, by wygrać zakład.

A jednak.

Nastąpiło veni, vidi, vici, a potem decyzja o wspólnej przyszłości.*

Nie ma sensu się zastanawiać, czy przysięga złożona pod presją, a presją była chęć wygrania zakładu, jest prawomocna. Ani też czy chęć wyjścia z głupiej sytuacji z honorem jest ważniejsza niż zdrowy rozsądek, który ostrzegałby przed wiązaniem się z kimś, kogo wad i zalet zupełnie nie znamy.

Natomiast warto zastanowić się nad czymś innym…

Zwykle w okresie przedmałżeńskim poznajemy drugiego człowieka na tyle, by w którymś momencie uznać, że jesteśmy w stanie z nim przeżyć całe życie. Zakochani i zauroczeni, naiwnie przyjmujemy, że znamy już wszystkie wady i zalety partnera czy partnerki. Równie naiwnie myślimy, że wad jest niewiele i chwilowo warto przymknąć na nie oko, by w przyszłości, po ślubie, wyplenić.

Jednak po kilkunastu latach, a czasem dużo dużo wcześniej, okazuje się, że dawne wady urosły do rozmiarów Wieży Eiffla, upierdliwe drobiazgi stały się wadami nie to zwalczenia, a dodatkowo zaczęło wkurzać coś, na co wcześniej w ogóle nie zwracaliśmy uwagi. I jeśli druga strona związku zaczyna myśleć podobnie, koło się zamyka.

Czy w takiej sytuacji opisana przeze mnie historia nie pokazuje lepszego startu i uczciwszego postawienia sprawy? Czy ryzyko związane z niewiadomą nie staje się swojego rodzaju małżeńską tabula rasa, z zakodowaną gotowością do ewentualnej akceptacji tych czarniejszych stron charakteru? Żadna ze stron związku już nie może się tłumaczyć niewiedzą, bo właśnie niewiedza jest jedynym pewnikiem. Mało tego, podejmując wspomniane ryzyko wysłany zostaje konkretny przekaz: „oto jestem gotowa (gotowy) na współpracę, chcę wypracować konsensus, mam wolę kreowania siebie w nowym związku”.

Trochę teatralnie to zabrzmiało, więc kilka słów wyjaśnienia. Gdy powiemy: „sorry, ale nie podoba mi się jak to robisz (tu wstawiamy czynność, która podnosi w nas ciśnienie), czy możesz przestać?”, parter (partnerka) musi podjąć próbę negocjowania zmiany bez obawy o wywołanie awantury i cichych dni. Jednocześnie powinien chcieć rozwiązać problem tak, by każda ze stron pozostała w przeświadczeniu jakiegoś dobra płynącego z wynegocjowanych wspólnie zmian.

W przypadku znajomości z przedmałżeńskim stażem powyższe zdanie jest o tyle niebezpieczne, że zamiast obietnicy poprawy, możemy usłyszeć: „widziały gały, co brały”.

 

 

* Historia z filmu „Rozwodów nie będzie” (1963 r.)

Operacja "Walentynki"

Nadchodzą Walentynki a w związku z tym szaleństwo, które od pewnego czasu stało się przywilejem a niekiedy nawet obowiązkiem ludzi młodych, starych i tych po środeczku. Wszyscy odczuwają moralną, wewnętrzną potrzebę, by wysłać komuś buziaczek, serduszko, czy słodkie cukierkowe „Misiu”*. Nie będę krytykować amerykanizacji polskiego społeczeństwa, bo akurat taką amerykanizację „zniesę”, stwierdzam tylko nieśmiało, że nie każdy jest tak liberalny, jak ja.

Malezyjczycy na przykład nie są.

I trudno się temu dziwić, skoro Malezję w 60 % zamieszkują muzułmanie, a islam jest tam religią oficjalną, ostatnimi czasy z upodobaniem podążającą w stronę skrajnego fundamentalizmu. Tak więc koniec z tolerancją religijną i przymykaniem oka na amerykańskie wtrącanie się w sprawy społeczno – kulturowe (oczywiście w polityczne również, ale teraz nie o tym), koniec z aprobatą amerykańskiego stylu życia wśród malezyjskich nastolatków i naśladowania grzesznej popkultury.

Od kilku już lat w dniu 14 lutego przeprowadza się w tym kraju „operację Walentynki”. Dziesiątki funkcjonariuszy przeszukuje tanie hotele zatrzymując te muzułmańskie pary, które nie mają aktu małżeństwa a wspólnie wynajmują pokój. Nawet, jeśli są to osoby darzące się głębokim uczuciem, to popełniają „Khlawat”, który w myśl szariatu stanowi przestępstwo.

Szariat jest w krajach muzułmańskich jednym z dwóch obowiązujących systemów sądowych (drugim jest sądownictwo świeckie), ale „rości sobie prawo do ingerowania w każdy przejaw ludzkiego życia od metod przyrządzania żywności do sposobu ubierania się, co często powoduje konflikty kulturowe, interpretowane jako konflikty z fundamentalną dla kultury Zachodu ideą wolności jednostki”*. I chociaż pojawiają się nurty mniej skrajnych interpretacji, to ciągle jeszcze przebywanie z mężczyzną w odosobnionym miejscu stanowi występek, za który trzeba ponieść karę, nawet cielesną, a nie muszę chyba dodawać, że w krajach arabskich taką karę ponosi najczęściej kobieta.

Tak więc w trosce o dobre obyczaje, Walentynki są w Malezji świętem zakazanym i mieszkańcy muszą się do tego zastosować, albo… św. Walenty nie pomoże.

Dla tych, którzy doczytali do końca – dowcip:

– Mamo, mamo zrób mi śniadanie…
– Posłuchaj, to że sypiam z twoim ojcem nie oznacza, że możesz do mnie mówić „mamo”
– No to jak mam mówić?
– Normalnie, Andrzej.

* I miss you
* Wikipedia
* komentarz do artykułu w Rzeczpospolitej http://www.rp.pl/artykul/2,612604.html

 

A na imię miałaś właśnie….

Jak byłam bardzo małą dziewczynką strasznie rozpaczałam z powodu swojego imienia. Uważałam, że rodzice wyrządzili mi krzywdę, że jest okropnie brzydkie a jego brzydota objawiała się głównie tym, że nie śpiewano o nim w żadnej z popularnych piosenek. Czułam się niedowartościowana, zwłaszcza, gdy z radia słyszałam ciągłe Małgośka i Małgośka! Ewentualnie AnnaMaria!

Jeszcze wtedy nic nie wiedziałam o Laskowskim i dziewczętach z Albatrosa, więc po prostu permanentnie, niewypowiedzianie cierpiałam.

Uświadomienie nastąpiło w jakąś piękną wakacyjną niedzielę w domu mojej babci i wtedy wszystko, absolutnie wszystko się zmieniło.

Gramofon babciBabcia uruchomiła stary radioodbiornik, nauczyła mnie obsługiwać górny poziom, który stanowił część gramofonową. Potem rozmarzona przekładałam pocztówkę za pocztówką i słuchałam urzeczona. A pocztówek dźwiękowych babcia miała całe mnóstwo. Skrzypiało toto przy odtwarzaniu, przeskakiwało, gdy ktoś za energicznie przeszedł obok odtwarzacza, ale dla mnie stanowiło nowy, bajkowy świat. Już wtedy uwielbiałam muzykę, potem zresztą nauczyłam się gry na kilku instrumentach, próbowałam śpiewać, komponować. Bawiłam się dźwiękiem.

No i oczywiście na zabój zakochałam się w tamtym Laskowskim (na szczęście potem mi przeszło:), w piosence, którą śpiewał i w magii wyśpiewanych słów.

Z tamtego dnia pozostał mi w pamięci jeszcze jeden, ulotny obrazek: ja, może 5-letnia, tańcząca na środku pokoju do piosenek płynących z płyt, roześmiana babcia, bijąca mi brawo, zdrowy i pełen życia dziadek, a na końcu wujek, zaglądający przez drzwi, z namydloną do golenia twarzą. Prawdopodobnie szykował się do kościoła, na randkę, albo na przyjazd gości (innej opcji nie ma, golił się tylko w trzech wymienionych przypadkach) i na chwilę przerwał, żeby popatrzeć, co wyprawiam.

Strasznie się cieszę, że ktoś wrzucił na youtube właśnie tą starą, zapomnianą wersję piosenki, więc wspominek dalszy ciąg. I nie mówcie proszę, że to straszny kicz… bo wiem.

Czytaj dalej „A na imię miałaś właśnie….”

„Mąż swojej żony”

Wczoraj obejrzałam starą polską komedię (jedną z pierwszych Barei), która opowiada historię pewnego małżeństwa odnoszącego sukcesy zawodowe, ona w sporcie, on w komponowaniu. Cała Polska bacznie śledzi osiągnięcia kobiety, natomiast nie wie zupełnie nic, a w związku z tym nie docenia sukcesów mężczyzny. Nawet pomoc domowa traktuje go jak pantoflarza, który nie ma prawa do własnego zdania, uważając jak wszyscy, że tylko mężczyzna uprawiający sport, jest mężczyzną z prawdziwego zdarzenia.

Sytuacja zmienia się, gdy bohater, doprowadzony do ostateczności lekceważeniem go przez trenera, a także przez nieświadomą tego faktu własną żonę, nokautuje jej kolegę, nota bene znanego i cenionego w świecie sportu boksera. No i dopiero ten akt męskiej desperacji, skrzętnie opisany przez sportową gazetę, przywraca dawny ład i porządek. Cała Polska szaleje z radości i jest dumna dumą narodową a pomoc domowa w końcu zauważa w swoim chlebodawcy mężczyznę i zaczyna uprzedzać wszelkie jego zachcianki.

To tyle o filmie.

Gdyby tak przenieść historię w dzisiejsze czasy – prawdopodobnie nie powstałaby komedia.

Bo dzisiaj już nie budzi niczyjego zdziwienia sytuacja, w której żona jest sławną osobistością, a mąż zupełnie nierozpoznawalny. Zdarza się tak w małżeństwach celebrytów, sportowców czy polityków, zdarza wśród muzyków i naukowców. Niektórzy mężowie cenią sobie nawet to pozostawanie w cieniu żony, co jest zrozumiałe, bo nie każdy lubi rozgłos i nie każdemu taki rozgłos pozwala na normalne funkcjonowanie.

Często dochodzi do odwrócenia ról, on mając nienormowany czas pracy (lub będąc bezrobotnym) gotuje obiady i zajmuje się dziećmi a ona realizuje się zawodowo i zarabia na rodzinę. On przechodzi na tacierzynski*, ona późno wraca do domu, zmęczona i zestresowana pracą.

W każdym razie, niezależnie od tego jak sława żony wpływa na związek, dzisiaj nikogo powyższy fakt nie razi, nie obraża mężowskiej dumy, nie przelewa czary goryczy, nie uwłacza itp…

Myślę, że na co dzień nikt tego nie rozważa przyjmując życie takim jakie jest, wszystko się przecież zmienia, dopiero nagłe zderzenie dwóch światów, filmowego z lat 60 tych oraz dzisiejszego, dobitnie uświadamia, jak ogromne przemiany zaszły w powyższej materii i szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy wszystkie mi się podobają.

 

PS. Film powstał w 1960 roku, jaka to inna Warszawa niż dzisiaj. Pałac Kultury już stoi ale „Sezam” i trzy 24-piętrowe wieżowce przy ul. Marszałkowskiej – w budowie. W jednym z tych wieżowców mieszka bohaterka nakręconego kilkanaście lat później „Jeziora osobliwości”. Fajnie przeżyć podobną retrospekcję i bardzo żałuję, że nie mamy tak starych filmów nakręconych w Lublinie („Czterej pancerni” się nie liczą, bo tam Lublina mało).

* Prawnicy i lingwiści nie mogą się zdecydować, czy tacieżyński, czy tacierzyński, więc zmienili na „ojcowski” 🙂

Zanim zostaniesz mamą

Przed chwilą miałam miłą pogawędkę z koleżanką, która jest w ciąży i muszę przyznać uczciwie, że wygląda jak marzenie. Szczupła, zgrabna, ładna buzia, fajne włosy. Poza ewidentnym dowodem na to, że będzie miała dziecko, czyli już dorodnym, wystającym brzuszkiem, żadnych innych efektów ubocznych.

Zazdrościłam takim kobietom już wtedy, kiedy sama wyglądałam jak wieloryb i zazdroszczę dzisiaj, chociaż fakt ciężarności i obfitych kształtów mnie nie dotyczy.

Kiedy ja byłam w ciąży (to wcale nie tak strasznie dawno temu, proszę sobie nie wyobrażać:-) mówiło się, że trzeba jeść za dwoje, jakby 3,5 kg dziecko potrzebowało tyle samo kalorii ile dorosła kobieta!

Jak sprawić by przyszła matka zastosowała się do takiego sposobu odżywania? Nas straszono zakazami i nakazami różnego typu, niektóre rzeczywiście rozsądne i nie wymagające medycznego uzasadniania, ale inne to efekt przekazywanych z pokolenia na pokolenie przesądów lub zwykłej niewiedzy. Wszystko to naturalnie w trosce o dziecko i własne zdrowie, dlatego zapomina się o hamulcach i ograniczeniach. Przynajmniej do odwołania!

I niby w przesądy nie wierzę, ale utyć utyłam.

Mieszkaliśmy wtedy u teściowej (naprawdę kochana kobieta, żeby nie było), która dogadzała mi jak mogła, pilnowała pór moich posiłków i dopieszczała lodówkę. W dodatku ona naprawdę wierzyła w to, że jeść trzeba dużo i w to, że wszelkie zachcianki kobiety ciężarnej trzeba prędziutko spełniać. A nawet celebrować. Wierzyła również, i do dzisiaj wiele osób w to wierzy, że skoro się chce czekolady, to na pewno dlatego, że organizm jej potrzebuje.

Mój widocznie potrzebował w dużej ilości:)

Ja już nawet nie pamiętam, czy wierzyłam w to wszystko, co mi wtedy mówiono, czy poddałam się dla świętego spokoju. Pewnie jednego i drugiego po trochę. A tak na marginesie, przesądy mówiły, że jak się chce czekolady to będzie córka i była! No i po co nam usg?J

Wracając do tematu, zbytnio się nie ograniczałam również dlatego, że naiwnie wierzyłam w bezproblemowy powrót do dawnego wyglądu. Bo skoro ciąża jest stanem naturalnym, to w równie naturalny sposób schudnę, że to przyjdzie samo.

Nie przyszło.

Musiałam stoczyć długą, mozolną, okupioną stresem i wysiłkiem fizycznym walkę. Owszem, wygraną, ale gdybym kiedyś miała taką wiedzę jaką ma dzisiaj moja koleżanka, prawdopodobnie nie musiałabym o nic walczyć. Mogłabym od razu cieszyć się macierzyństwem, niezłym wyglądem i własnym dobrym samopoczuciem. Jednocześnie!