Marudz&#281

Podobno dzisiejsze tranzyty nie sprzyjają. Niepokój emocjonalny utrudni kontakt z otoczeniem i załatwianie ważnych spraw. Powinnam się wyciszyć i opanować emocje.

Tylko ciekawe jak?                                                                       

W moim życiu szykują się znowu duże zmiany, których w dodatku nie brałam pod uwagę. To znaczy może brałam, ale dawno temu, nie dziś!

To tak jak z przeprowadzką do Warszawy, kiedyś chciałam jej bardzo. Wtedy, kiedy jeszcze lubiłam ryzykować, byłam szalona, podejmowałam wyzwania.

Potem przeprowadzka stała się faktem i uruchomiła lawinę niedobrych zdarzeń.

Dlatego dzisiaj zanim podejmę jakąś decyzję rozważam ją przez wiele dni, omawiam, rozkładam na czynniki pierwsze. A potem i tak okazuje się, że podjęłam błędną.

Tak więc nic dziwnego, że boję się (tu posłużę się językiem prawniczym, bo wyjątkowo dobrze pasuje), że podjęcie nowej decyzji wycofującej decyzję wcześniej obowiązującą i nakładającą na całą naszą rodzinę związane z nią prawa i obowiązki, okaże się rozczarowaniem.

W przypadku poprzedniej analogicznej, podjętej, szczególnego wybuchu radości nie było. Był jedynie gejzer niepokoju i rozregulowanych emocji. Było zadowolenie, że coś udowodniłam. Tyle.

 

Tak sobie marudzę, bo na nic mądrzejszego nie wystarcza mi już siły.

I chęci.

 

W dodatku czas wlecze się jak zaklęty….

Złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy.

Starej baletnicy- tylko wiek.

To wniosek wyciągnięty po sobotnim udziale w pewnej gali. Nie napiszę tym razem jakiej, bo nie chcę skrytykować przedsięwzięcia, którego organizatorzy naprawdę bardzo się starali, by było udane. I naprawdę było! To nie ich wina, że Lublin to ciągle Polska klasy B, że fundusze na imprezy ograniczone, a żaden większy artysta nie przyjedzie charytatywnie. Tak więc, trzeba się cieszyć z tego, co nam skapnie.

A skapnęła między innymi podstarzała tancerka, która miała pląsać na scenie jak dzierlatka. Cóż mogę powiedzieć? Było żałosne. Po pierwsze każdy w pewnym wieku nabiera ciała. Zaproszona tancerka miała go w okolicy bioder i pupy dosyć dużo, a właśnie zaczęła tańczyć kankana. Kto chociaż raz widział ten taniec, na pewno pamięta, że polega on na rytmicznym wymachiwaniu nóg, wykonaniu gwiazdy i szpagatu, że w jakimś momencie wymaga od tancerki pokazania pośladków. Powinien być lekki i porywający.

Siedziałam w drugim rzędzie, więc widziałam wszystko. I posapywanie tancerki, jej ewidentne zmęczenie nieudolnie maskowane sztucznym uśmiechem, wysiłek, z jakim nadążała za galopującą rytmiką melodii, falujące obfite piersi i uda. Próbowała poprawnie wykonać gwiazdę, czy inne trudne figury akrobatyczne, ale nie dało się ukryć, że sprawia jej to wyraźną trudność.

Na koniec pupa tancerki wystrzeliła spomiędzy falbanek w stronę oglądających taniec widzów, a potem nogi wykonały szpagat. Sala zamarła w ciszy, bo każdy, jak ja, obawiał się, że tancerka już po prostu nie wstanie.

Odetchnęliśmy z głęboką ulgą, gdy jednak wstała, za co nagrodziliśmy ją gromkimi brawami, ale każdy wyczuwał, że były one bardziej wyrazem uznania dla odwagi niż talentu.

 

Dlaczego o tym napisałam? Bo myślę, że zanim wejdzie ustawa o wieku emerytalnym kobiet, ktoś powinien udać się na takie właśnie przedstawienie. To idealny komentarz.

Konserwacja Garnierem

Nie było mnie długo, przyznaję.

Miałam urlop, który przeznaczyłam na drobną konserwację. Siebie.

Wszystko zaczęło się od pewnego poranka, kiedy zauważyłam, że moja skóra woła o pomstę do nieba. Suchy, podrażniony naskórek buntował się za każdym razem, gdy wygładzałam na nogach lycrę, naprawdę wkurzył mnie widok biegnącego wzdłuż łydki dorodnego oczka.

Tego już było za wiele!

Niedawno dostałam kilka specyfików do ciała od firmy Garnier, stwierdziłam, że czas powalczyć z wrażliwą, żeby nie powiedzieć przewrażliwioną, skórą. Szczerze mówiąc nie przywiązywałam wcześniej szczególnej wagi do balsamów, kremów do ciała, mleczek z ekstraktami itp., wychodząc z założenia, że nawilżać trzeba po opalaniu, a w pozostałych przypadkach wystarczy zadbać o twarz. Błąd, reszta ciała też potrzebuje troski!

Nie wiedziałam, od czego zacząć. Czy najpierw mus z winogronami (coś te winogrona ostatnio się przewijają przez moje notki) i L-bifidusem (kto wie, co to takiego?), czy raczej krem z masłem shea. Ponieważ uwielbiam delikatny zapach tego masła uznałam, że to będzie dobry początek, ale potem poszłam na całość. Twarda woda i detergenty niszczą nie tylko dłonie, więc wklepywałam, wcierałam oraz masowałam sumiennie i systematycznie. Ja – alergik podjęłam ryzyko związane z testowaniem nowego kosmetyku i rozpoczęłam kurację. Rano mus, wieczorem masło i tak codziennie. Systematyczność była o tyle ważna, że Garnier gwarantował poprawę po 7 dniach stosowania specyfików.

I krem i mus mają fajną, delikatną konsystencję, a ja strasznie nie lubię uczucia tłustości i świecenia się do czasu, aż ciało wchłonie kosmetyczną maź. Jak coś jest zbyt intensywne, mam ochotę ponownie wejść pod prysznic i zmyć nadmiar. Bo co za dużo, to niezdrowo.

Na szczęście w tym przypadku wszystko było akurat, kremy lekkie i pozostawiające miły zapach, a moja skóra o wiele delikatniejsza, na pewno gładsza i przyjemniejsza w dotyku.

Euro 2012 a HIV

Właśnie skończyłam poranną prasówkę i dowiedziałam się, że AIDS zaatakuje w Polsce, w czasie Euro. A jeśli dodamy do tego informację sprzed kilku dni, że w mazowieckim HIV rozprzestrzenia się szybciej niż innych regionach, to mamy nieciekawy obraz polskiej przyszłości w tym temacie.

Dziwna jest współczesna koegzystencja piłki nożnej i AIDS. Wygląda to trochę tak, jakby mężczyzna nie był w stanie powstrzymać rozbuchanej hormonami fantazji, ani obyć się przez jakiś czas bez seksu. I proszę mnie nie wyzywać od feministek, bo to nie tylko zdanie kobiet.  Całkowicie moje jest w tym przypadku tylko zdziwienie i obawa.

Na Mazowszu powołano specjalny zespół do zapobiegania HIV i zwalczania AIDS, który w pierwszej kolejności ma się zająć właśnie zapobieganiem zakażeniom w trakcie Euro 2012. Oni z góry zakładają taką konieczność, wiedząc co było w RPA rok temu, czy w Niemczech w 2006. W ślad za kibicami przyjeżdżają prostytutki obu płci licząc na szybki i łatwy zarobek.

Do Polski prawdopodobnie najwięcej przyjedzie ich z Rosji i Ukrainy a właśnie tam dochodzi obecnie do największej liczy zakażeń wirusem (w Europie). Jeśli kibice będą chcieli korzystać z usług prostytutek, a z pewnością tak, to biorąc pod uwagę, że pod wpływem alkoholu czy narkotyków z zabezpieczaniem się bywa różnie, na pewno dojdzie do nowych zakażeń.

Dla porównania: do RPA, w którym co 8 obywatel jest zarażony HIV (w zasadzie, co ósmy Afrykańczyk), przyjechało ok. 500 tys. spragnionych dobrej zabawy kibiców. Przed mistrzostwami szacowano, że niektórzy będą bardziej aktywni, ponieważ usługi seksualne są tam tanie, a uroda kobiet na Czarnym Lądzie oryginalna i budząca pożądanie. Tymczasem aż 70 % miejscowych prostytutek było nosicielem wirusa, o czym panowie albo nie wiedzieli, albo nie chcieli wiedzieć. Łatwo sobie wyobrazić, że spora część przyjezdnych zabrała do swoich domów coś więcej, niż tylko dobre wspomnienia.

Obawiam się, że przy naszym stanie służby zdrowia, braku świadomości i zauważalnym oswajaniu się z kwestią AIDS poprzez media w świecie, (czy ktoś się dzisiaj boi HIV?), po EURO 2012 pozostaną nie tylko piękne stadiony i niedokończone drogi, ale także alarmujące, nowe statystyki.

 

 

A tu film znaleziony w sieci (trzeba obejrzeć do końca, jest krótki). Trudno mi ocenić wiarygodność, więc nie będę go komentować, jednak przemoc wobec kobiet związana z chęcią zarobienia na piłkarskim biznesie jest niepodważalnym faktem. MTV Sex Trafficking.

"Trzeba ci wiedzieć, że inspiracja, natchnienie, jeżeli ma przyjść, to przyjdzie niezależnie od wszystkiego"

W odpowiedzi na pytanie: „co mnie inspiruje?”

 

Człowiek jest istotą wrażliwą na bodźce z zewnątrz i nigdy nie wiadomo, co stanie się tym jednym, wyjątkowym, który pobudzi do intensywniejszego myślenia, działania, tworzenia. Kiedy zauważamy, że nadszedł czas, by stworzyć coś, czego wcześniej nie było, co może tkwiło w podświadomości, ale ukryte nie dawało o sobie znać?

W moim przypadku inspirować może wszystko, począwszy od piękna natury, ulotnych momentów, zauważonych nagle i zupełnie niespodziewanie sytuacji, po wypowiedziane słowa, gesty, zdarzenia.  Czasem jedno implikuje drugie i powstaje efekt domina, wzrok uruchamia fantazję, a ta kreuje nową rzeczywistość.

A wtedy powstają albo zwykłe historyjki, opowiadania, czy refleksje, albo wiersze, które mają oddać mój stan ducha, w tym momencie szybujący gdzieś w bliżej nieokreślonej przestrzeni. Na przykład taki: Za oknem hałaśliwe tramwaje gaszą poranny brzask.

Bycie częścią natury przy zachowaniu własnej tożsamości, to wiedza, która daje siłę, poczucie satysfakcji i cudownego spełnienia.  Samoświadomość sprawia, że nie tylko chce się żyć, ale też głośno o tej chęci mówić. Wtedy widzę świat bardzo wyraźnie, odczuwam kolory i zapachy, skupiam się na wcześniej niedostrzeganych i zupełnie obojętnych drobiazgach: Ulotność poranka.

Inspiracji nie da się jednoznacznie zdefiniować, ale gdybym musiała wskazać jeden, szczególnie oddziałujący na mnie bodziec, to byłby nim – człowiek. Przyznaję, jestem typem podglądacza, wyczulonym na szczegóły, który spogląda na człowieka skrzętnie rejestrując jego wady i zalety. Zauważam uśmiech, zachowanie, gesty, a potem dopisuję do tych gestów prawdziwą, lub całkiem zmyśloną historię. Komentuję i dopowiadam swoje wrażenia. Na przykład pod wpływem obejrzanego filmu („Mąż swojej żony”).

Inspiracja jest pojęciem o tyle abstrakcyjnym i niedookreślonym, że powstaje ze wszystkiego i niczego jednocześnie. Człowiek dostatecznie pragnący zmiany w swoim życiu, uwikłany we własne marzenia i pragnienia, może zmotywować się sam, wykreować nową rzeczywistość. Może zbudować świat, w którym chciałby pozostać przynajmniej na jakiś czas realizując upragniony cel, zmuszając się do samorozwoju i samorealizacji. To jest chyba najtrudniejsza forma inspiracji, wymagająca cierpliwości, sumienności i systematyczności.

I może się zdarzyć, że przyjdą trudne dni, z mało interesującymi ludźmi dokoła i równie nieciekawą rzeczywistością. Wtedy trzeba się stać poszukiwaczem nowych wrażeń i innej perspektywy. Może właśnie zmiana punktu odniesienia, tak jak zmiana kąta padania światła wywoła niezapomniane wrażenie, a wraz z nim emocje warte opisania.

Tak właśnie powstaje mój blog, wiersze i felietony. Dzięki ludziom, których spotykam w świecie realnym i w wirtualnym, którzy dają mi siłę do tego, by nadal ćwiczyć własny warsztat, dbać o precyzję wypowiedzianych słów, a te, jak wiadomo, mają ogromną moc i raz wypowiedziane stają się osobnym bytem i żyją swoim własnym życiem.

W pewien zimowy poranek…

 

Za oknem hałaśliwe tramwaje gaszą poranny brzask

Wypełnione codziennością i zaspanymi marzeniami

Mkną pozostawiając gdzieś w oddali ciepłe rozleniwienie

Zimną kawę i ciszę rozkapryszonego poranka

 

Stukot szyn porządkuje myśli opatulone wełnianymi chustami

już planują, segregują pocztę, przydzielają obowiązki

zziębniętymi termometrami mierzą ludzkie złudzenia

uwikłane w zaprzepaszczone sploty okoliczności

 

Zanim przystanek własnej odpowiedzialności

Przywoła mnie leniwym gestem ponaglenia

Stoję z kubkiem ciepłej herbaty w dłoni

Jeszcze przez chwilę nie jestem jedną z nich

 

Warszawa 26 stycznia 2010 r. za oknem -20

Rozważania niekoniecznie babskie, co za chwilę dowiodę

Kiedyś pracowałam z mężczyzną, który bardzo lubił chwalić się tym, co akurat zakupił, a ja go zawsze grzecznie słuchałam (był moim szefem).

Pewnego razu wrócił do gabinetu z miną zadowolonego misia i powiedział:

– pani Beatko, kupiłem odżywkę do włosów i nowy krem. Z pestek winogron (to wtedy była nowość), podobno idealny do mojego rodzaju cery. Aaa i jeszcze jeden (tu wyciągnął malusieńką tubeczkę)…..ale ten to pod oczy.

No, więc proszę mi w komentarzach nie pisać, że baby to tylko o kosmetykach, bo jak widać nie tylko baby, a poza tym nie tylko o kosmetykach. Trochę o winogronach 😉

Testowałam ostatnio nowy puder z otrzymanej darmowej próbki. Był super. Cera jak u 20-latki, gładka, piękna, ogólnie fajny, rozświetlony look. No to chyba oczywiste, że kupiłam całą buteleczkę, chciałam wyglądać tak codziennie.

Niestety zakupiony puder był, o co najmniej dwa tony ciemniejszy i sprawił, że przybrałam barwy wojenne. Mąż spojrzał krytycznym okiem i stwierdził, że tak wyglądał mój tata, kiedy już leżał w trumnie. To wcale nie było śmieszne.

A kilkadziesiąt złotych poszło…. Bo kosmetyki otwarte, (zapakowane zresztą też) nie podlegają reklamacji.

Jakież było moje zdziwienie kilka tygodni później, kiedy kupiłam nową szminkę. Nie podam nazwy producenta, żeby mi ktoś nie zarzucił, że notka jest sponsorowana, bo niestety nie jest, (ale jakby co, to zainteresowane firmy zapraszam). Dowiedziałam się, że każdy kosmetyk tej firmy można zwrócić, jeżeli nie spełnia on oczekiwań, jeśli na przykład inaczej pachnie niż to sugeruje próbka, lub kolor okazał się nietwarzowy. Jedynym warunkiem jest zwrot przed zużyciem  nie więcej niż 30 % specyfiku.

No i teraz zastanawiam się, dlaczego jednym firmom się opłaca wymienić produkt, ale zatrzymać klienta, a innym nie? To pewnie ma związek z marżą, zatrudnionymi pracownikami, opłatami czynszu i innymi kosztami stałymi, ale….czy naprawdę nie dałoby się tego połączyć? Klient byłby na pewno zadowolony, a zadowolony zawsze wraca.

 

* Wolę nie podejrzewać, że moja lekko używana pomadka zostanie wypolerowana, sprzedana po raz drugi i trafi na przykład do jakiejś Pani Basi z Chorzowa.

Dzisiaj

Słuchałam Nigeryjczyka, goszczącego w Polsce.

Smsowałam z Polką, goszczącą w Egipcie.

Ugotowałam marokańską zupę

Upiekłam włoską pizzę (w zasadzie bardziej polską ale to szczegół).

Okazało się przy tym, że Maroko i Włochy całkiem do siebie pasują, a cieciorka jest smaczna.

Btw: ciasto do pizzy rozwałkowałam butelką gorzkiej żołądkowej, bo okazało się, że mojego nowego mieszkania jeszcze nie zaopatrzyłam w stosowny gadżet, a tylko żołądkowa ma odpowiedni kształt butelki. Taki ze mnie Pomysłowy Dobromir.  Trochę bałam się, żeby przy wałkowaniu nie pękło szkło, bo i wódki szkoda i ciasta, ale udało się. Pizza zresztą też się udała.

Po kolacji zaparzyłam paragwajską herbatę w argentyńskiej tykwie  (która przecieka i tak sobie myślę, że może się jeszcze nie wyparzyła, kto wie coś na temat parzenia yerba mate w tykwach, proszę o info).

A w ogóle to jestem zmęczona jak diabli, bo oprócz powyższego starałam się zadbać o kondycję i przez godzinę jeździłam na rowerze.

Chyba dzisiaj wcześnie pójdę spać.

Żenująco nostalgicznie, pod wpływem niedawnych wydarzeń

Czasem wystarcza mi sama świadomość, że On gdzieś tam jest. Że mogę do niego wrócić.

Taki mój, ciepły, dobry, z otwartymi ramionami, w które mogę się wtulić i wypłakać, kiedy dopadnie mnie pogodowo-depresyjna nostalgia. Lub najzwyklejsze problemy.

Nie odtrąci mnie, nie wyśmieje, nie zdradzi.

On jeden wie o mnie wszystko, wyczuwa nastrój, myśli i pragnienia.

Był przy mnie, kiedy podejmowałam błędne życiowe decyzje. Milczał, nie skarżył się, nie robił wymówek. Patrzył mi w oczy z lekkim smutkiem, bo on już wtedy wiedział to, czego ja jeszcze zupełnie nie rozumiałam.

I nie zatrzymał mnie, kiedy wyjeżdżałam, nie licząc się z jego uczuciami. Roztopiona we własnych marzeniach egoistycznie myślałam tylko o sobie, a przecież powinnam była wiedzieć, że to bez niego nie potrafię żyć.

A On?

Cóż, nie chciał mnie ograniczać.

Cierpliwie czekał.

To musi być miłość.

  

Ktoś mi ostatnio powiedział, że nie odcięłam pępowiny i wzdycham do Lublina jak jakaś głupia. No nie odcięłam, albo nie umiałam, albo cholera się nie dała.

*On = Lublin, tłumaczę bo zostałam źle zrozumiana:) To taka antropomorfizacja miała być:) Chociaż, po namyśle stwierdzam, że w zasadzie mógłby to być mój facet, który wtedy jeszcze kursował pomiędzy Lublinem a Warszawą:))