Częstotliwość

Piszę mało i niestety drogi Onecie to Twoja wina. To już nie wiosna, nie przesilenie, przemęczenie, chęć odpoczynku, nuda, czy brak weny blogotwórczej.

Jak sobie pomyślę, że poza wysiłkiem związanym z napisaniem notki, o ile w ogóle uda mi się zalogować do systemu, muszę podejmować jeszcze walkę z szablonem, który NADAL, czyli już dwa miesiące, nie działa prawidłowo, to mi się najnormalniej w świecie odechciewa. Myślę, że wypadałoby poinformować blogowiczów czy awaria zostanie naprawiona oraz z jakiego typu problemem mamy do czynienia. Czy my w ogóle mamy na co czekać?

W związku z tym blog założony na blogspocie również czeka, albo na moje totalne wk….nie albo na deklarację Onetu. Jedno i drugie jeszcze nie nastąpiło, więc jeszcze się nie zadomowiłam.

Cóż, nie jestem z tych, którzy jednym szast prast odcinają pępowinę (była już mowa o tym w kontekście tej lubelskiej), długo się zaprzyjaźniam, trudno zdobyć moje zaufanie, za to, jeśli już kogoś polubię, to zwykle daję mu szansę lub nawet kilka szans (do trzech razy sztuka, prawda?). Onet robi taki numer dopiero po raz pierwszy, dlatego grzecznie, choć już lekko zdenerwowana, czekam.

Ze spraw pozablogowych:

Najbliższy weekend upłynie pod hasłem lubelskiej Nocy kultury. Rok temu byłam zaskoczona rozmachem tego wydarzenia, więc mam nadzieję, że i tym razem będę się fajnie bawić. A program zachęcający, zapowiada się ciekawie*.

To już rok??

Bo również rok temu pożegnałam kogoś bardzo bliskiego, co wymagało uporania się ze wspomnieniami, wiązało z uporządkowaniem myśli i emocji. Uporałam się. Może jedynie emocje nadal we mnie tkwią, ale dzisiaj wiem, że to dobrze. Tak być powinno.

Przywożę do Warszawy rower i zamierzam pokonywać piłkarskie strefy EURO na dwóch kółkach. Połączenie przyjemnego z pożytecznym: oszczędność czasu i rozrzutność w spalaniu kaloriiJ. To chyba dobre połączenie?

 Już się cieszę, bo brakowało mi cyclingu jak powietrza.

 

* Mam nadzieję, że Poziomka nie wykręci mi jakiegoś numeru, sama przecież nie pójdęJ

Addio pomidory, czyli La Tomatina po polsku

23 czerwca odbędzie się w stolicy pierwsza pomidorowa bitwa. No i nie wiem czy mam napisać: „Wow, ale fajnie!!”, czy skomentować w zupełnie innym tonie.

La Tomatina ma długoletnią tradycję, ale w Hiszpanii, z której się wywodzi, nie u nas. W 1945 roku miała miejsce zwykła bójka dwóch skłóconych grup, które ze złości zaczęły obrzucać się pomidorami, bo akurat te warzywa znalazły pod ręką. Uczestnicy bójki zapłacili karę za zniszczenie cudzego mienia, ale rok później (widocznie konflikt nie został zażegnany), przybyli w to samo miejsce, już z własną pomidorową bronią, zupełnie nie przeczuwając, że oto właśnie tworzą tradycję. Obecnie obchodzi się La Tomatinę co roku, w ostatnią środę sierpnia.

Ale to Hiszpania, ciepły klimat, atmosfera fiesty i uroczyste obchody dni miasta, więc wszystko razem jakoś się zgrabnie łączy i całkiem nieźle komponuje, mimo że akurat widok tarzających się w pomidorach dorosłych ludzi zawsze mnie śmieszy. I prawdopodobnie takie jest dzisiejsze założenie: bawić, rozśmieszać, wyładowywać emocje.

Tylko, że my nie mamy kulturowo-śródziemnomorskiej otoczki. Po co u nas pomidorowa bitwa? Czy chodzi o rozładowanie nadmiaru testosteronu, którym przesiąknie stolica w trakcie piłkarskiego EURO?

Jeśli czyta to ktoś, kto nie lubi jak się jedzenie marnuje, to podaję za źródłem, że pomidory, które zostaną zużyte podczas bitwy i tak nie będą nadawały się do przetworzenia. Będą przejrzałe i z tego powodu nie zostaną wprowadzone do obiegu.

Trochę mnie zastanawia, skąd już dzisiaj producenci wiedzą, że za miesiąc będą mieć 20 ton przejrzałych, nienadających się do jedzenia pomidorów? Czy można z taką dokładnością przewidzieć, że się popsują, czy po prostu, co roku tyle się marnuje? A jeśli się marnuje, to czy nie można uprawiać mniej, żeby tego uniknąć? Albo jeszcze lepiej, sprzedawać te dojrzałe trochę wcześniej i taniej, żeby mimo wszystko „zeszły”? Konsumenci na pewno byliby zadowoleni.

Wracając do bitwy warszawskiej (to nie brzmi zbyt dobrze…): koszt biletu uczestnika wynosi 79 zł, koszt biletu widza 49 zł. Prawdopodobnie producent odbije sobie stratę ze sprzedaży biletów. Jeśli jemu się to opłaci, ludzie się będą dobrze bawić, to niby wszystko powinno być ok.

Ja osobiście jednak wolałabym tańsze pomidory i „la tomatinę” w różnych wydaniach na moim stole 😉

A tak? Addio pomidory!

 

* http://www.zw.com.pl/artykul/2,656213.html

Pomysł na wakacje

Czy oglądaliście komedię romantyczną pt. „Holiday”? Dwie kobiety, które nie znają się, nigdy się nie widziały i mieszkają w odległości ponad 4000 kilometrów, spotykają się w sieci, na stronie pomagającej aranżować zamianę domów i pod wpływem impulsu wymieniają się miejscami zamieszkania na okres świąt Bożego Narodzenia. Iris wprowadza się do domu Amandy w słonecznym Los Angeles a Amanda przyjeżdża na pokrytą śniegiem angielską wieś. Piękne klimaty, piękne aktorki, przystojni aktorzy.

Ja też tak chcę!

W sensie, chcę się zamienić.

Co prawda wolę cieplejsze klimaty, ale podsumowując: jestem psychicznie i fizycznie gotowa na podobne szaleństwo. Od zaraz!

A podobno właśnie zaczyna się sezon wymian domów na wakacje, więc ….

Gdyby zaprosić kogoś na czas Euro 2012, niech sobie obejrzy te wszystkie upragnione mecze, niestety z zaplanowanymi podobno ustawkami kiboli, zakorkowanymi ulicami i nieporadnością lokalnych służb, zwiedzi, co tam mamy do zwiedzania, a potem szczęśliwie wróci do siebie. I niech się oczywiście dobrze bawi, jeśli lubi takie klimaty!

Ja zaś, bez żalu spędzę kilka dni na przykład w Barcelonie, Wenecji, czy Paryżu.

Trochę napawa lękiem świadomość, że wpuszczamy w ten sposób do domu obcego człowieka, dajemy mu klucze, dobre słowo i wgląd we wszystkie zakamarki mieszkania. Ale na świra w zasadzie można trafić wszędzie, nie tylko przy okazji takiej „nieoczekiwanej zmiany miejsc”

My Polacy chyba jeszcze nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiej formy rekreacji, ale jeśli ktoś z Was ma podobne doświadczenie za sobą, proszę o info na maila.

 

PS. No i nie wiem co na to mój mąż 😉

Ona i on

Kiedy żył, pił i bił. Na przemian. Okazjonalnie, ale całkiem bez okazji.

Czasem patrzyła na swoją posiniaczoną twarz i szczerze go nienawidziła, ale nie potrafiła odejść.

Po latach takiego pożycia, w trakcie którego jakimś cudem dorobili się domu i samochodu, a ona dodatkowo nerwicy i kilku innych chorób, zmarł.

Wszyscy zdawali sobie sprawę, że kobieta ułatwiała mu picie, ona jednak tłumaczyła się przysięgą złożona w obliczu Boga. Według niej taka przysięga zobowiązuje i zmusza do poświęceń nawet, gdy łamie ją druga strona związku.

Czy przestałby pić, gdyby za każdym razem nie czekał na niego gorący obiadek, którym leczył nadwyrężony, powtarzającym się cyklicznie, kilkudniowym transem organizm?

Nie ma sensu teraz gdybać.

Co ona robi dzisiaj? Dawniej ukrywała alkoholizm męża przed znajomymi, którzy i tak wiedzieli, teraz zaczęła gloryfikować jego życie.

Kiedyś jej zachowanie dziwiło mnie i denerwowało, ale potem zrozumiałam, że dziecinna próba przypisania dodatkowych, pozytywnych cech charakteru człowiekowi, który nie był aniołem, to nie tylko nadal trwające współuzależnienie czy zniekształcające rzeczywistość wyparcie. To pragnienie zachowania równowagi potrzebne do tego, by resztę życia przeżyć w spokoju, z godnością, bez ciągłego umartwiania się rozpamiętywaniem bolesnych chwil. Chęć otrząśnięcia się z porażki, jaką było wybranie takiego, a nie innego człowieka.

Przewartościowanie przeszłości rozjaśnia umysł, uspokaja, a w końcu oczyszcza. Człowiek pozostaje z poczuciem, że może jednak to, co przeżył miało jakiś sens i cel, nawet, jeśli droga do niego była bolesna.

 

A właśnie, że witam:-)

Witam pomimo, a nawet wbrew słowom pana Michała Rusinka, znanego z tego, że jego szefowa była znana, który twierdzi, że jeśli ktoś w ten sposób zaczyna powitanie traktuje adresata z góry i bezosobowo.

Ja nie! Ja Was po prostu z przyjemnością, z otwartością właściwą dla gospodarza – WITAM!

Dorzucę swoje trzy grosze do polemiki na temat polskich „witaczy”, po pierwsze dlatego, że osobiście bardzo lubię to słowo, po drugie, że jako polonistka mam do tego prawo. Uważam, że Witaj zmniejsza dystans, że w związku z tym mogę go użyć, jeśli zwracam się do ludzi, których znam, lubię, lub gdy zwyczajnie nie chcę tworzyć niepotrzebnej bariery, prowadzić rozmowę bez fanfaronady i polonistycznego zadęcia.

Witam może i jest bezosobowe, ale w zupełnie neutralnym znaczeniu tego słowa, bezosobowe, czyli bez wiedzy o osobie po drugiej stronie komputera, dlatego w potocznym dialogu znacznie lepsze niż „Szanowna Pani/Szanowny Panie”. Zresztą, gdybym na przykład do Poziomki (jednej ze stałych czytelniczek) napisała „Szanowna Pani”, poczułaby się o jakieś dwie dychy starsza, i ona i ja.

Witam piszę, gdy kogoś witam. To proste i nie trzeba doszukiwać się tutaj drugiego, związanego z brakiem szacunku, dna.

Co innego w pracy. Gdy prowadzę korespondencję służbową, gdzie należy utrzymać związany z zawodowymi relacjami dystans, z ludźmi których zresztą czasem nigdy nie widziałam na oczy, oczywiste jest użycie formy „Szanowni Państwo”. Większości blogerów też nie widziałam na oczy, ale z nimi nie łączą mnie relacje zawodowe tylko koleżeńskie (blogerożeńskie?;-).

Szczerze mówiąc zupełnie nie rozumiem, o co ten medialny szum wokół słowa, które nie ubliża i którego po prostu trzeba umieć użyć. Podobnie jak „hej”, „cześć”, czy „siema”. Każde w innym stylu i każde wymaga dopasowania do właściwej grupy docelowej.

Szanowny Panie Rusinek (Sz.P. użyte celowo i z premedytacją) proszę poluzować krawat, bo się panu wpija.

Nie chcem, ale muszem

Kochani, jeżeli ja, cierpliwa z natury osoba, mam dosyć, to znaczy, że miarka się przebrała. Drogi Onecie, nie chcem ale muszem. Nie mam już siły ciągle odpowiadać na maile, w których czytelnicy żalą się, że nie mogą pozostawić komentarza, nie mam siły walczyć z wstawianiem postów czy własnych komentarzy do tych, które komuś cudem udało się pozostawić.

To trwa już zbyt wiele miesięcy, w zasadzie bez informowania nas – blogerów, o tym, co się dzieje.

Nie rezygnuję z tego bloga, ale chyba potrzebuję odpoczynku, dlatego chwilowo, a może na zawsze, zapraszam tu: Blog Caffe

Jednocześnie, dla wytrwałych i na wypadek, gdybym jednak potem chciała skasować tamtego bloga będę wrzucać te same notki tutaj.

Poweekendowo

  To nie będzie kolejna notka z cyklu, „Bo gdzie jeszcze ludziom tak dobrze, jak tu?
Tylko w…  Lublinie”, niemniej jednak istotnie kocham drania i dlatego właśnie  większość majówki spędziłam w jego pięknych murach lub okolicach.

(Bea, rozglądałam się za Tobą na placu po Farze  i nic! 🙂

Najfajniejsze były poranki wypełnione ptasim świergotem. Zawsze mnie zastanawia, dlaczego w centrum Lublina, przy teoretycznie niesprzyjających warunkach, ptaki śpiewają a na obrzeżach stolicy, z dala od ruchliwej części miasta, tylko kraczą wrony?

Pod Zamkiem Lubelskim powstało boisko do gry w plażową piłkę nożną, którą to piłkę kopali na zmianę aktorzy i sportowcy. Wstyd mi przyznać, ale nie wiem, kto wygrał, za to wiem, że przyjechał Rafał Mroczek. Biustonosze nie fruwały, ale fanki głośno skandowały jego imię. Celebryta kurczę!!:)

Nas bardziej zainteresował występ kogoś, kogo nazwiska nie pamiętam, (pisałam kiedyś o Alzheimerze?), za to pamiętam bardzo pozytywne wrażenie. Chłopak ma fajny głos, talent medialny i kiedyś będzie o nim głośno. Wtedy sobie może przypomnę.

Zamek podświetlono tak, że bił po oczach geometrią kształtów. Czemu nie? Pałac Kultury co roku lśni kolorami tęczy to u nas niech będą esy -floresy.

Niestety nie udało mi się pojechać do Spa, cóż, jak wpadnę na trochę do domu to okazuje się, że jest milion spraw do załatwienia i milion zaległych spotkań.  Ale może to i lepiej. Trzeba się najpierw ogarnąć, pobiegać trochę na siłownię, żeby nie straszyć ludzi bez potrzeby.

Powrót do Warszawy odbywał się w strugach deszczu, niezbyt współgrającego z moją delikatną opalenizną za to doskonale z nastrojem.

Bo znowu do pracy.

Chociaż chyba jednak już trochę innej.