Nasza klasa- update ;-)

Jestem zmęczona, stańczona, ubawiona, zrelaksowana!!

Ciągle jeszcze boli brzuch od śmiechu, gardło od przekrzykiwania muzyki, a mięśnie różnych innych części ciała od szaleństw w rytm tych wszystkich latynoamerykańskich, (i wszelkiej innej maści), tańców, które do 6 rano leciały z głośników. Całe szczęście, że przyszło więcej panów niż pań, dzięki temu, kiedy jeden się zmęczył (a jak wiadomo mężczyźni męczą się w tańcu szybciej), zawsze był w odwodzie drugi:)

Każdy został szczęśliwie rozpoznany z imienia i nazwiska, a to wskazuje na fakt, że może i świat się zmienia ale my nie. Ja jestem ciągle tą samą Beatą, która siedziała w drugiej ławce, w rzędzie od okna i właśnie sobie uświadomiłam, że nawet fryzurę dzisiaj noszę podobną.:-)

To był cudowny dzień! Wszystko zaczęło się już o poranku, zdzwanialiśmy się co chwila sprawdzając, czy będziemy w komplecie, czy wszyscy dojadą na czas, czy nie trzeba po kogoś wyjechać na dworzec, czy komuś wezwać taksówkę.

Niestety w komplecie nie byliśmy, ale kilkanaście osób to i tak dużo, biorąc pod uwagę okoliczności i upływ czasu.

Przed południem, jak za dawnych lat, na sali gimnastycznej odbyła się uroczysta akademia. Co prawda pani dyrektor już nie ta sama, a i naszego wychowawcy nie ma, ale poza tym, szkoła, klasy, korytarze, wszystko jak dawniej. Nie wiem, czy akurat z tego powinnam się cieszyć. Brak funduszy na remonty, brak dotacji itp.

Umówiliśmy się, że za 5 lat znowu się spotkamy, może nawet w większym składzie. Ciekawe, czy nam się uda….

Ale przecież……dla chcącego nic trudnego, prawda?:)))

Jezioro łabędzie

W ubiegłym tygodniu obejrzałam spektakl pt.„Jezioro łabędzie”, który był pracą dyplomową studentów ostatniego roku PWST w Bytomiu.

Jeśli ktoś próbowałby się w nim doszukiwać jakiejś części wspólnej z arcydziełem Czajkowskiego, to prawdopodobnie pozostałby rozczarowany. Z tamtym „Jeziorem” spektakl miał bowiem niewiele wspólnego, choć uważam, że mimo wszystko robił wrażenie.

Scena mała, trochę ponura, klimat lekko kantorowski, aktorzy w galowych ubraniach: panowie „pod krawatem”, panie w błyszczących sukniach. Gdyby nie muzyka w tle i rzucane przez aktorów od czasu do czasu słowo „swan” (dlaczego akurat po angielsku?), nikt by nie przypuszczał, że chodzi o jakąś analogię.

To była bardzo współczesna adaptacja, może za mało widowiskowa, może przegestykulowana, ale za to z całą pewnością z przesłaniem, którego nie ma w oryginale. Jeśli to było zamiarem reżysera, to osiągnął sukces bo „Jezioro łabędzie” zyskało nową, chyba ciekawą treść.

Podejrzewam, że każdy widz ujrzał w grze aktorów coś innego. Ja zobaczyłam walkę z własnymi słabościami i ograniczeniami, walkę o marzenia, toczoną ze wszystkimi, którzy próbują zatrzymać, zniechęcić, strach przed zakłamaną dorosłością, nieszczerą, brutalną, pełną pozorów, strach przed koniecznością udawania kogoś innego, strojenia się w cudze piórka. Zobaczyłam chęć bycia dorosłym i jednocześnie strach przed dorosłością

Pamiętacie jeszcze ten stan?

Ja pamiętam.

Tak bardzo chciałam życia na własny rachunek, chciałam samodzielności i wolności w podejmowaniu decyzji. Nie wiedziałam zupełnie w co się pakuję! 😉 I jeśli dzisiaj mogłabym się cofnąć w czasie, to wcale nie po to, żeby znowu mieć całe życie przed sobą. ale żeby jeszcze raz, choć przez chwilę poczuć ten stan beztroskiej niefrasobliwości,którego dzisiaj nie jestem w stanie odtworzyć. Może nawet nie do końca wierzę,że w ogóle istniał:-)

Tak czy siak, nie żałuję, że tamtego wieczora wyszłam z domu, mimo że padało, wiało i w zasadzie nie nastrajało optymistycznie.

PS. Dziwne, co notka inne, formatowanie, to nadal Onet – nie ja:)

Ale jesteście!! Nikt mi nie powiedział, że napisałam JAZIORO:-))))

Nic dodać, nic ująć:-)

Śmiesznie się dzisiaj złożyło, że miałam niemal jedna po drugiej, dwie specyficzne, ale bardzo podobne rozmowy. Jedną z mężczyzną, drugą z kobietą.

Co je łączyło? Bolący ząb i zapuchnięty policzek (chyba powinnam napisać w liczbie mnogiej).

I jeszcze antybiotyk oraz czekanie do poniedziałku aż się polepszy.

Koniec każdej z rozmów był jednak zdecydowanie inny.

 

Mężczyzna przerażony rzucił pytanie retoryczne: To jak ja przez dwa dni będę jadł?
Kobieta natomiast: To jak ja przez dwa dni będę wyglądać?!

 

Dlaczego „Tarasy”?/ Why „Terraces”?

Nie lubię zadęcia i pozerstwa. Ani zbędnego naśladownictwa. I nie podoba mi się, że nowa galeria, która powstanie w Lublinie ma nosić nazwę „Zamkowe Tarasy”. Nie wiem jak Wam, ale mi się od razu kojarzy.

Po pierwsze z warszawskimi „Złotymi Tarasami”, które są ok, (z wyjątkiem okropnego dachu), sama wiele razy robiłam tam zakupy,  ale już SĄ. Po co więc robić plagiat, choćby tylko z nazwy? Czy naprawdę musimy się silić na stołeczność nie będąc stolicą?

Kiedyś słyszałam jak pewien znany profesor puszył się uczelnią, w której pracował, nazywając ją w sposób łudząco podobny do jednej z najstarszych polskich uczelni. To miała być taka subtelna wskazówka, że jego szkoła jest na tym samym poziomie. Aż na takim nie była, a dzisiaj już nie istnieje. Może to kara za pychę?

Po drugie „Zamkowa”,trochę jak basztowa, czy kasztelańska, przywodzi mi na myśl bardziej nazwę knajpy niż nowoczesnego centrum handlowego. A przecież można było zrobić sondę wśród mieszkańców Lublina. Ktoś na pewno wymyśliłby coś oryginalnego.

Radziłabym pomysłodawcom trochę więcej lokalnej skromności, a władzom miasta, by skupiły się na tworzeniu nowych miejsc pracy, kończeniu remontów, pozyskiwaniu i wykorzystywaniu funduszy unijnych. Wtedy wszystkim będzie się żyło lepiej.

Czytaj dalej „Dlaczego „Tarasy”?/ Why „Terraces”?”

Życie jak w …..Singapurze!

„Ulice są tam nieskazitelnie czyste, a przestępczość prawie nie istnieje […] Standard życia jest naprawdę imponujący […] Do tego świetnie funkcjonująca służba zdrowia i edukacja na wysokim poziomie. Jakby tego było mało, internet jest całkowicie za darmo. [..]. Temperatura w ciągu roku nigdy nie spada poniżej 20° C, a Nowy Rok obchodzony jest 4 razy w roku.”

Brzmi jak bajka? Jest bajką nawet wtedy, gdy w drugiej części artykułu  autor informuje, w jaki sposób  uzyskano powyższe efekty (no może z wyjątkiem pogody, bo to akurat nie jest ludzka rzecz:-), jakim kosztem zostało okupione. Osobiście uważam, że słowo „okupione” jest nie na miejscu. Cóż ten Singapurczyk musi robić w zamian za to, że korzysta z tak wielu dóbr (nie wspomniałam jeszcze o niskich podatkach)? Ma nie zaśmiecać, nie palić, nie jeść, nie żuć gumy i nie załatwić potrzeb fizjologicznych w miejscach publicznych, nie zrywać kwiatków, nie pluć, nie palić trawki, nie brać narkotyków. Nawiasem mówiąc za jedzenie prowiantu w centrum Rzymu też można zapłacić karę 500 euro.

No wielkie mi rzeczy! To ma być wyrzeczenie?  W którym miejscu??

Gdybyśmy tak spojrzeli na problem przez pryzmat PRL-owskich doświadczeń okazałoby się, że doskonale znamy takie zasady, te wszystkie „dbaj o zieleń”, „nie wchodź z lodami do sklepu”, „zakaz gry w piłkę, czy „nie depcz trawy”. Ale wtedy jakoś ulice były czystsze, klomby zadbane, a życie bezpieczniejsze. Wraz z demokracją przyszła moda na szkodliwe używki, skandalizujące zachowania i niedbanie o to, co nie moje. Wcale nie mam zamiaru zapewniać, że wtedy było lepiej, bo nie było, raczej staram się pokazać, że kilka zakazów w imię rzeczywistego dobra, nie odstraszyłoby mnie, gdybym w zamian otrzymywała spokojny, bezpieczny sen.

À propos gumy, ten wydawałoby się niedorzeczny zakaz w Singapurze powstał między innymi dlatego, że co głupsi dowcipnisie zaklejali nią czujki w drzwiach metra, a to w oczywisty sposób zagrażało bezpieczeństwu podróżnych.

Za zniszczenie mienia publicznego grozi tam kara chłosty, za posiadanie narkotyków kara śmierci, za pomniejsze przewinienia wysokie kary pieniężne, a kary te są w 100 % egzekwowane. Z tym właśnie Polacy mają problem, dlatego jest jak jest.

Może i jestem staroświecka (nie mylić, ze „stara”;-),  bo nikt nie musi mnie specjalnie namawiać do tego, żeby nie kraść, nie pluć, nie załatwiać się pod krzaczkiem, narkotykom zaś mówię zwyczajnie, stanowczo NIE!

I jeszcze jedno.

Jeśli ktoś myśli inaczej, to raczej nie polecam nie tylko emigracji, ale nawet wycieczki do Singapuru, ponieważ policja tego kraju od turystów oczekuje dokładnie tego samego, czego oczekuje od swoich mieszkańców, a w związku z tym i karę można ponieść identyczną.

 Ale i tak podobno wszyscy są zadowoleni i chętnie czy mniej, poddają się rygorowi. Widocznie chęć życia na wysokim poziomie jest najsilniejszym argumentem.

* http://przewodnik.onet.pl/reportaze/dwa-oblicza-singapuru,1,5255445,artykul.html