Nigdy nie byłam może tylko dlatego, że bardzo dobrze gotuję, w związku z czym nie przywoziłam jedzenia od mamusi. Inna sprawa, że kiedy zostałam tymże słoikiem, to znaczy, kiedy wyjechałam do Warszawy, sama byłam mamusią. Tak czy siak, w mojej walizce nie brzęczały weki, butelki czy innego typu pojemniki będące niezbitym dowodem na to, że wiozę wałówkę na cały roboczy tydzień. W tym sensie rzeczywiście słoikiem nie byłam.
W sensie społecznym tak.
Nie doświadczyłam złego traktowania z powodu miejsca urodzenia. No może raz skopano nam samochód, ale wolę myśleć, że to zwykły wandalizm niż reakcja na lubelskie tablice rejestracyjne.
Jednak mimo naprawdę fajnego przyjęcia w pracy, dobrych relacji z koleżankami, wspólnych lanczyków i wyjść na piwo nie stałam się przecież nagle Warszawianką.
Zresztą, jeśli komukolwiek przychodzi do głowy myśleć, że to taka frajda mieszkać w zatłoczonym mieście, kończyć pracę późno, wracać do domu, gdy już się ściemnia i gotować obiad w zasadzie będący późną kolacją, to się grubo myli.
Warszawa jest natomiast cudownym miejscem do zdobywania zawodowego doświadczenia, fantastycznym miejscem do tego, żeby czerpać pełnymi garściami z jego możliwości kulturalnych i sportowych. Przy dużych odległościach posiada bardzo dobrze rozwiniętą komunikację, co wszystkim znacznie ułatwia życia i sprawia, że ja w stolicy nie potrzebuję samochodu.
Jednak ta sama Warszawa, to miejsce w którym trudno się dostać do lekarza, zapisać dziecko do żłobka, to snobizm, parcie na szkło, na „wybicie się”, na zarabianie kasy. Wymyślanie atrakcji nie po to, by przeżyć coś ciekawego tylko, w celu zakasowania tym czymś przyjaciół. Materializm społeczny, który nakręcają media i możliwości.
Ale to właśnie Warszawa jest czasem jedyną opcją. To do niej, jak do świętej Mekki ciągną pielgrzymi własnego życia, zawodowi desperaci, ryzykanci, rozczarowani pesymiści i naiwni optymiści. Wszyscy liczący na cud.
Cóż się dziwić, że do Warszawy? A gdzie mają jechać, do Pcimia Dolnego, czy Kociej Wólki? Nie obrażając ani pierwszego ani drugiej:-) Przecież to naturalne, że swoimi możliwościami przyciągają większe miasta, a nie mniejsze. W Lublinie też znajdują (jak im się uda) pracę mieszkańcy Tomaszowa Lubelskiego, Parczewa, czy Zamościa. Często przyjeżdżają na studia i zostają. A mimo to nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby deprecjonować mieszkańców tych miast i wyzywać od buraków, tylko dlatego, że znaleźli pracę w moim mieście a ja akurat nie.
Ale wracając do tematu, Warszawę dzielą (dosłownie i w przenośni) ludzie z różnych miast i wsi. Tworzy się mieszanka imigracyjna, której nikt nie zaplanował (tak już przecież bywało, choćby po wojnie, prawda?). To proces, który nasilił się po nastaniu kapitalizmu, demokracji, wolności słowa i wyboru, a potem …..kryzysu.
Dlatego właśnie są: Oni i słoiki. Warszawiacy i ta reszta. A nie po prostu, zwyczajnie: My.
PS. Niezależnie od tego, gdzie jeszcze kiedyś przyjdzie mi mieszkać, na zawsze i z poczuciem głębokiej przynależności, pozostanę Lublinianką.