Miało być o Himalaistach, ale chyba nie jestem gotowa by pisać krytycznie na temat sportu, który do tej pory uważam za coś niezwykle męskiego (nawet jeśli był w kobiecym wykonaniu). Wydawało mi się, że to heroizm w czystej postaci, przełamywanie własnych słabości, odwaga. Oczywiście odwaga ryzykanta, ale takiego, który postępuje fair, który troszczy się o kolegów z ekspedycji i czasem rezygnuje z własnych wspinaczkowych planów, jeśli tylko może komuś uratować życie. Ja ich podziwiałam, może dlatego, że sama zbytniego ryzyka nie lubię.
Przeczytany wywiad zburzył ten wyidealizowany obraz istniejący w mojej głowie, ale nie chcę sobie dzisiaj psuć nastroju, także zmiana tematu.
Bo w zasadzie dzisiaj zaczęłam weekend.
Bo jutro się wyśpię!
Bo mam fajne plany na najbliższe dni, a nawet tygodnie.
Bo od dwóch lat nie miałam planu na wakacje a teraz mam i to taki fajny, że już nie mogę się doczekać realizacji.
Żeby wszystko poszło jak trzeba, muszę w ten plan wpisać swoje kulinarne poczynania. Tak dalej być nie może, drodzy Państwo. Najwyższy czas, by wrócić do zdrowego odżywiania się, (chociaż przyznam szczerze, że uwielbiam czasem sobie pofolgować pizzą czy kebabem) i dbania o formę, (co niestety zarzuciłam po kolejnym rowerowym wypadku, naprawdę ludzie na ścieżce tracą wyobraźnię i zdrowy rozsądek).
Ale dzisiaj nie będę się również skarżyć.
Za to ukarałam rodzinę lekkim obiadem, (bo niby dlaczego nie mają się ze mną solidaryzować?), a potem przejechałam 25 km w tempie niezbyt oszałamiającym. Na początek wystarczy, a jutro ciąg dalszy.
Proszę! Niech tylko pogoda się nie zmienia!