Fotoreportaż z Lublina, czyli Światowy Dzień Serca

Udało mi się być na tych obchodach mimo niesprzyjającej, bo obiadowej pory i niesprzyjającej, bo jesiennej aury. No i generalnie nie planowałam na dziś Lublina.

Ale wracając do obchodów. W zasadzie głównie chodziło  o podniesienie świadomości społecznej dotyczącej chorób serca i uświadomienie, że dobre nawyki żywieniowe oraz aktywność fizyczna są najlepszym środkiem do tego, by jak najdłużej cieszyć się zdrowiem. Przybyło kilku specjalistów, kilka aktorek, kilka celebrytek. Cel szczytny, a piknik byłby całkiem sympatyczny, gdyby nie wspomniany ziąb i wiszące nad miastem szarobure chmury.

Akcję wsparła Ewa Kasprzyk, ale wydaje mi się, że bardziej chodziło o promocję świeżo wydanej książki, niż zdrowego stylu życia. I niestety nie wierzę w zapewnienie aktorki, że zdjęcia (dosyć odważne, jak na jej wiek), które zostały w książce wykorzystane, nie przeszły przez photoshopa. Po co ściemniać? Jak się ma tyle lat ile się ma, to się na zdjęciach wygląda, jak wygląda. Ale i tak ją lubię! Za energię, za czerpanie z życia garściami, podążanie za własnymi marzeniami i całkiem udane realizowanie tych marzeń. Lubię ją mimo ewidentnie kontrowersyjnej atmosfery, jaką wokół siebie roztacza, a może właśnie za to. Nie lubię jedynie za botoks w wargach.:-)

Była też tancerka (nie pamiętam jak się nazywa, zdjęcie poniżej), która będąc matką 6-letniej córeczki opowiedziała o swoich sposobach na zdrowe odżywianie dziecka i całej rodziny. Ja nie usłyszałam nic nowego, ale młode mamusie może powinny były przyjść i posłuchać. Bo chwilę wcześniej na scenę została zaproszona grupa małych dzieci, które w wyemitowanym, krótkim filmiku, miały odnaleźć żywność zdrową i tą, która jest jej przeciwieństwem. Maluchy nie wiedziały, że pizza i  hamburger są niezdrowe!

Zostałam zwerbowana do quizu, w którym mieliśmy się wykazać ogólną wiedzą kardiologiczną. No i powiem szczerze, że na niektóre pytania odpowiedziałam błędnie, na inne zaś jedynie zdroworozsądkowo. Bo na przykład: wydawało mi się, że w przypadku jakichkolwiek obaw o serce dziecka, trzeba się najpierw wybrać do lekarza pierwszego kontaktu, a ten dopiero skieruje do kardiologa dziecięcego. Tymczasem podobno on razu trzeba pędzić do specjalisty. I tu mój rozsądek okazał się życiowy, dr Tomaszewki stwierdził, że tak mało jest lekarzy specjalistów, że rzeczywiście lepiej się udać gdziekolwiek, byle rozpocząć proces, niż czekać tygodniami w kolejce nic nie robiąc.

 Nie wiem tylko, dlaczego za udział w zabawie dostałam… świecowe kredki:-) Skoro już musiałam coś dostać, to wolałabym taki bukiet.

 

Piękny, prawda?

 

 

 

 

Rytmiko wróć

O braku funduszy na państwowe przedszkola i planowanych w związku z tym reformach mówi się od dawna. Dzisiaj wyczytałam, że zły stan placówek może przejść w jeszcze gorszy, ponieważ najnormalniej w świecie nie ma pieniędzy na dodatkowe zajęcia ruchowo-muzyczne. Szczerze mówiąc niewiele pamiętam z okresu przedszkolnego, rytmikę zaś dosyć wybiórczo, ale odnoszę wrażenie, że dawne przedszkole było jedną nieskończoną rytmiką. Ciągle coś śpiewaliśmy, tańczyliśmy w kółeczku, zajęcia z muzyką i bez. Dzieci uczyły się przez zabawę, ćwiczyły przy akompaniamencie różnych instrumentów. Rozwijano nasze talenty sportowo – muzyczne, korygowano płaskostopia czy zauważone wady kręgosłupa. Nic dziwnego, że po obiedzie dzieciaki padały ze zmęczenia jak muchy i raczej nie było problemów z leżakowaniem (ku niewątpliwej radości pań przedszkolanek).  Nie było lekcji angielskiego, czy hiszpańskiego (które dzisiaj już na etapie przedszkolnym występują z podziałem na grupy zaawansowania), ani baletu, ani muzyki jako takiej. To drugie i trzecie zastępowała po prostu rytmika. A dzisiaj miałoby tej dodatkowej nie być, lub być dostępna tylko dla maluchów z bogatszych rodzin?

Tu pojawia się pytanie, skoro to tylko jedna godzina, czym w takim razie wypełnia się program przedszkolny w pozostałym zakresie?

„Palce, pięty, palce pięty, raz dwa trzy, podskok” skandowała donośnym głosem pani Róża, pomagając sobie wygrywaniem akordów na starym pianinie. Pani Róża też nie była młoda i chociaż, jak napisałam wyżej, niewiele pamiętam z czasów przedszkolnych, to  ją pamiętam zadziwiająco dobrze. Z nieodrodnym koczkiem na głowie, w czarnych baletkach i szerokiej spódnicy. Uwielbiałam Panią Różę i pewnie dzięki niej nie mam, bardzo dobrze zapowiadającego się wtedy u mnie, płaskostopia. 🙂

Więc kiedy czytam o tym*, że dzisiaj trzeba zapłacić za to, co my kiedyś mieliśmy ot tak, bo ktoś mądrze opracował program przedszkolny i system profilaktyki zdrowotnej, mam mieszane uczucia. Z jednej strony rozumiem doskonale obawy rodziców gotowych płacić, zależy im przecież na tym, by dzieci dobrze się rozwijały także ruchowo. Robią więc to, co wydaje im się najlepszym rozwiązaniem. Jest jednak najlepszym tylko dla tych, których na to stać. A mnie interesuje, co z dziećmi rodziców biedniejszych, dla których każdy dodatkowy wydatek w miesiącu jest nie do zaakceptowania? Czy tym maluchom nie będzie przykro, gdy siedząc gdzieś na uboczu nie wezmą udziału w rytmicznej zabawie? Czy rodzicom tych dzieci nie będzie przykro, że już na początku drogi edukacyjnej swoich dzieci, stają przed ekonomicznym dylematem? To źle rokuje na przyszłość, wprowadza podział, szufladkuje dzieci.

Ministerstwo Edukacji nie panuje nad sytuacją, a ja, po doświadczeniach z reformą szkolnictwa (która nie przyniosła nic dobrego), aż się boję myśleć o skutkach tej i każdej następnej.

* Dzisiejsze Metro

Lublin, miasto które kocham, czyli notka pod wpływem dzisiejszej reklamy na głównej stronie Onetu

Chyba wiele osób przyzna mi rację, że Lublin jest miastem rzadko reklamowanym w ogólnopolskich mediach. Podjęto co prawda kilka prób poprawienia wizerunku i samego miasta i Lubelszczyzny, ale efekty nie są powalające. Polska klasy B, utożsamiana z biedą i krowimi plackami. Z zaniedbaniem i bezrobociem.

W ubiegłym roku podbijałam oglądalność serialu kręconego w przeważającej większości na Starym Mieście, naiwnie wierząc, że może to, że może w ten sposób… Cóż, serial jaki był taki był, ale ja dzielnie dotrwałam do końca. No i trzeba przyznać, że miasto pokazano naprawdę pięknie, a pojawiające się przed każdą emisją spoty reklamowe pozostawały w klimacie zabytkowych kamieniczek i Karnawału Sztukmistrzów.

4 lata temu zaskoczona zauważyłam reklamę naszego miasta w warszawskim metrze. Był to w zasadzie tryptyk, który jak zawsze, bazował na zestawieniu renesansowego i współczesnego motywu. Że niby taki renesans inspiracji. Przyznam, że bardzo przyjemny dla oka, pod warunkiem, że ktoś zwróci uwagę na jego zindywidualizowaną powtarzalność. W pojedynczych ujęciach to niestety tylko jakaś pani z pieskiem (dlaczego akurat biały wystrzyżony pudel?), jakaś całująca się para (czyżby całowano się tylko na Lubelszczyźnie?) jakieś ziomale tańczące break dance.

Ubawiła mnie reklama przedstawiająca wyluzowanego Wojtka studiującego w Lublinie i zapracowanego Mariana, który uczy się w „Zwykłym Mieście” (dziwnym trafem jest nim Warszawa) i ciężko pracuje, żeby się w tym mieście utrzymać. Pierwszy bawi się życiem, drugi przysypia nad książkami zmęczony codzienną pracą. Uważam, że ta prawda o Lublinie wymaga lekkiego uzupełnienia. Otóż, mimo że film kończy się inaczej, to właśnie wyluzowany Wojtek będzie musiał po studiach tułać się po kraju w poszukiwaniu pracy, gdy w tym czasie zapracowany Marian rozpocznie wspinaczkę po szczeblach kariery.

W 2010 była „Chwilo trwaj” z fajnym, zdolnym aktorem, wtedy nikomu nie znanym, dzisiaj grywającym w wielu serialach i „Smakuj życie” o sielsko anielskim klimacie.

No a teraz ta reklama na Onecie, a właściwie wywiad z Romualdem Lipko, który swoim autorytetem miał wszystkich przekonać, że nie trzeba uciekać z naszego miasta, bo jakość życia tutaj jest lepsza niż gdziekolwiek indziej. Łatwo powiedzieć, łatwo żyć, gdy nie trzeba się martwić o to, jak przeżyć. Ekonomiczny aspekt stanowi zawsze istotny, jeśli nie najważniejszy punkt odniesienia.

Powinnam jeszcze wspomnieć o „Mieście Inspiracji”, ale ponieważ coraz rzadziej stanowi ono inspirację, pominę to, czekając na następne fajne spoty reklamowe. I na lepszą przyszłość, żebyśmy wszyscy mogli i chcieli tu wracać.

TU już kiedyś napisałam o moim mieście

Ciągle w rzymskich klimatach

Idąc przez Piazza Navona pomyślałam, że absolutnie nie miał racji ten, kto powiedział „zobaczyć Rzym i umrzeć”. Zobaczyć – tak! Ale potem żyć i wracać do niego tak często, jak to tylko możliwe!

img_1060-1600x12006975408242216337711.jpg

Bawiliśmy się rewelacyjnie, cieszyliśmy Rzymem i okolicami, morzem, słońcem itp. Oj nie chciało nam się wracać do rzeczywistości, nie chciało.

Tu trochę samochwalstwa, usłyszeliśmy, że już dawno w hotelu nie było tak pogodnej, wesołej pary. Pewnie wszystkim tak mówią:) Gdyby jednak za punkt odniesienia przyjąć sąsiadów z pokoju obok, to  pracownicy hotelu mogą mieć rację.  Hałasy o różnych porach dnia i nocy.  Dobiegający zza ściany głośny seks moglibyśmy znieść  (jak na amerykańskich filmach:-)), powiedzielibyśmy „nie ma problemu”, odrobina dodatkowej pikanterii nie zaszkodzi naszym romantycznym wakacjom. Ale nie, tam odbywały się regularne kłótnie! Trzaskanie drzwiami, przekrzykiwanie w języku, którego do końca nie zweryfikowaliśmy, w zasadzie nigdy nie mieliśmy pewności, czy jeszcze „tylko” się kłócą, czy już biją i trzeba wzywać ochronę. Temperamentne burze szybko wybuchały i równie szybko się kończyły. A potem mijali nas na korytarzu jak gdyby nigdy nic. Dobrze, że zatrzymali się w naszym hotelu tylko na kilka dni:)

img_7535-1600x12007651481256227697908.jpg

Pamiętacie słowa: „W Rzymie na Campo di Fiori, stosy oliwek i cytryn….”? Od kiedy przeczytałam wiersz Miłosza wiedziałam, że kiedyś będę chciała odszukać ten plac. Wiele się zmieniło, świat się zmienił, ja się zmieniłam, ale ten plac zachował dawny klimat i przeznaczenie. Nawet Giordano Bruno spogląda na wszystko z góry tak samo smutnym wzrokiem.

A to miejsce pasowałoby do mnie, prawda? Mogłabym otworzyć Caffe u Caffe. Niechby stało się to nawet i w Rzymie:)) [zdjęcie skasowane przy przenoszeniu bloga]