Światowy Dzień Życzliwości

Czy wiecie, że w ubiegłym tygodniu świętowaliśmy Światowy Dzień Życzliwości*? W zasadzie nie muszę tłumaczyć, co to za dzień, bo nazwa mówi wszystko, ale dodam, że autorom pomysłu, amerykańskim braciom McCormack, poruszonych konfliktem egipsko – irańskim, zaczęło bardzo zależeć na tym, by zamienić siłę fizyczną w pokojowy dialog, a negatywne emocje, w przyjacielski uśmiech. Dzisiaj o dialogu w każdym aspekcie ludzkiego życia mówi się wiele, ale lata 70- te w USA – to czas, w którym  społeczeństwo pragnie zakończenia wojny z Wietnamem, wycofania wojsk z Indochin i powrotu  swoich żołnierzy do domów.

Kiedy tak czytałam o święcie, przypomniało mi się, że będąc mniej więcej dziesięcioletnią dziewczynką należałam do harcerstwa, chodziłam na zbiórki, zbierałam odznaczenia i sprawności.  Na jednym z cotygodniowych spotkań w szkolnej harcówce wpadliśmy na pomysł, że skoro jesteśmy dziećmi i nie możemy naprawić świata, to możemy chociaż postarać się uczynić ten świat fajniejszym do życia. Możemy postarać się wpłynąć na ponurych dorosłych, wnosząc trochę radości w ich zwykły, a według nas, niezbyt szczęśliwy dzień. Jak? Wysyłając nasze nastoletnie uśmiechy!

Dużo później zrozumiałam, że nie byliśmy jedyni. Małgorzata Musierowicz podobny pomysł opisała w książce „Kłamczucha”, no a teraz okazało się, że byli też amerykańscy bracia McCormack, którzy rozpoczęli realizację eksperymentu na swoim gruncie. 🙂

To ciekawe, że ludzie, którzy się nigdy nie widzieli na oczy wpadają na podobne pomysły. Prawdopodobnie historyczno – społeczno – kulturowe uwikłania popychają nas do tych samych działań, sprawiają, że wyciągamy te same wnioski.

A wiecie co jest w tym wszystkim najdziwniejsze? Wszystkie trzy, przeprowadzone na różnych szerokościach geograficznych działania zakończyły się sukcesem!! Dobrze pamiętam, że uśmiech wywoływał uśmiech a miły gest – życzliwe spojrzenie. To samo zanotowali bracia McCormack.

­Tak więc, lepiej uśmiechać się niż walczyć, lepiej wybaczać niż toczyć jad. Kto tego nie rozumie, nigdy nie doświadczy na własnej skórze prawdziwości stwierdzenia, że dobro oddane powraca.

Ja tylko dodam, że wyrządzone zło również.

To takie trochę nowotestamentowe 🙂

*Metro z 21 listopada

 

 

 

 

Nielubiane „pierwszeństwo” czyli kasy dla uprawnionych

Każdy, kto choć raz był w hipermarkecie, przyzna mi rację, że cała radość i nadzieja na szybkie zrobienie zakupów kończy się w kolejce do kasy. Czasem kończy się tam również obycie, takt i kultura osobista, a ich miejsce zajmuje grubiaństwo, tumiwisizm i znieczulica.

Często negatywne emocje wzbudzają w kolejkowiczach osoby mające uzasadnione prawo do tego, żeby załatwiać swoje sprawunki bez konieczności stania w kolejce, jak np. kobiety w ciąży, osoby niedołężne, kalekie, z małymi dziećmi. Ci wszyscy, dla których uruchomiono ostatnio w większych marketach tzw. Kasy pierwszeństwa.

Ostatnio wyczytałam, że pewien 50-latek, na widok kobiety w zaawansowanej ciąży, która chciała skorzystać z przysługującego jej pierwszeństwa, stwierdził, że przecież jeszcze nie rodzi, więc może sobie  postać. Sapiąc dodał, że każdemu się spieszy.

Cóż, nigdy nie będę panem po 50-tce, więc pewnie nigdy nie zrozumiem takiego sposobu myślenia, ale nie trzeba być kobietą, żeby wiedzieć, że ostatnie miesiące ciąży nie należą do lekkich, nawet jeśli przebiega ona prawidłowo i bez komplikacji. Nie trzeba być kobietą, żeby wiedzieć, że ciąża jest stanem specyficznym, że kręgosłup boli jak diabli, puchną nogi, żyły pieką jakby miały eksplodować, kobieta czuje się jak wieloryb stąpający po tafli lodu, miewa zgagę i ucisk płodu na różne narządy wewnętrzne, a samopoczucie to jedna wielka huśtawka rozbuchana hormonami. Kto miał to niewątpliwe skądinąd szczęście,  by żyć pod jednym dachem z ciężarną, to wie.

Poza tym wkurza mnie wywoływanie awantury z powodu czegoś, co przecież jeszcze dekadę temu było naturalną formą dbania o kondycję ciężarnej, formą stwarzania jej warunków jakiegoś bezpieczeństwa w miejscu publicznym. Nawet w tym głupim, zapyziałym, niekapitalistycznym PRLu było! Każdy wiedział, że o ciężarną trzeba dbać, dlatego nie wymagano od niej stania w kolejce ani w autobusie, nie pozwalano na pracę w warunkach niebezpiecznych dla zdrowia matki i dziecka. Dzisiaj dorabia się teorię, że ciąża jest stanem naturalnym, a nie chorobą zakaźną. Czy nikomu nie przyjdzie do głowy, że skoro ciężarna idzie na zakupy, decydując się na dźwiganie, to już ten fakt oznacza, że potrzebuje pomocy, że nie ma nikogo, kto mógłby to zrobić za nią?

Statystyczna przyszła matka zwykle nie ryzykuje, bo doskonale wie, że dbając o siebie, dba także o dziecko. I to akurat jest jej naturalnym obowiązkiem. Rzucanie kąśliwych uwag i niezadowolonych spojrzeń tego nie zmieni.

*Notka pod wpływem artykułu w ubiegłotygodniowym „Metrze”