Podobno w Zakopanem (chyba wolę nowocześniejszą wersję „w Zakopanym”), na obrzeżach miasta wieczorami grasują niedźwiedzie. A w Lublinie, w samo południe lisy. I piszę o tym nie tylko dlatego, że wyczytałam w miejskiej prasie. Piszę o tym, bo ja je widziałam!! Lisy…..nie niedźwiedzie:)))
To był piękny dzień, brałam właśnie czynny udział w miejskim spacerze w ramach projektu „Czuję miętę do Lublina”. Trochę zasłuchani, trochę rozgadani, noga za nogą snuliśmy się z parku Bronowice przez ul. Rusałka, słuchając opowieści o nieistniejących już zabytkach, historycznych miejscach. Mijaliśmy właśnie Kościół Św. Pawła, a raczej ogrody leżące na Podgrodziu, gdy zobaczyliśmy całą lisią rodzinę! (dla tych, którzy nie znają Lublina podaję, że to centrum miasta:-)).
Cudna gromadka małych rudzielców bawiących się w południowym lipcowym słońcu.
Ja wiem, że to co piękne dla mnie, nie jest tak urokliwe dla miasta bo lisy, dokarmiane przez ludzi przestały się bać cywilizacji. Jest ich coraz więcej, mają idealne warunki do rozmnażania, a bądź co bądź, należą jednak do szkodników. Grasując po miejskich śmietnikach, mogą w dodatku roznosić jakieś paskudne choroby.
Wiem, że miasto próbuje z nimi walczyć, ale Straż Miejska nie ma odpowiedniego sprzętu do odławiania zwierząt, a pracownikom Lubelskiego Centrum Małych Zwierząt brakuje siły perswazji. Dlaczego? Bo lisy, ciągle dokarmiane przez ludzi, stały się zbyt cwane, by dać się zwabić do rozstawianych w okolicy klatek. Przecież wszystko czego potrzebują, mają w zasięgu swojego ślicznego, szarorudego noska.