Scenka rodzajowa czyli „K***, panie Stasiu!”

Moja koleżanka próbuje rozliczyć delegację pracownika terenowego. Facet jeszcze w piątek miał się pojawić w biurze z wypełnionym i podpisanym drukiem. Od tamtej pory kilka razy dzwoniła, prosiła, namawiała. Echo!

Dzisiaj na maksa wkurzona bierze słuchawkę do ręki i słyszę:

– „K*** panie Stasiu, co z tą delegacją?”

– „No to trzeba było od razu mówić, że to takie pilne!. Za 15 minut będę.”

Za 15 minut był:-)

Dlatego ta kampania społeczna, pt. „Od śmieciowej mowy do śmieciowej umowy – mów i żyj na poziomie”, którą rozpoczęła właśnie Politechnika Opolska to niekoniecznie dla wszystkich……

Scenka rodzajowa, czyli „ale fajna suka!”

Siedzieliśmy w kawiarni leniwie sącząc kolejną, zimną już, filiżankę kawy. Rozmowa początkowo ożywiona i pełna niusów, wchodziła w ewidentny stan wygaszania. Tematów i emocji.
I właśnie wtedy, przy stoliku obok coś się zaczęło dziać. Spojrzeliśmy dyskretnie, chociaż w zasadzie nie musieliśmy być dyskretni. Parze przerzucającej się nas stolikiem soczystymi argumentami, zupełnie nie przeszkadzała widownia. A widownia niczym ława przysięgłych, w ciszy własnego sumienia, właśnie wydawała werdykt.

Moim zdaniem facet sobie nagrabił i to raczej wielokrotnie.

Nagle dziewczyna zrobiła to, na co ja, raz czy dwa razy w życiu, miałam cholerną ochotę, ale się nie zdobyłam. Ostentacyjnie głośno przesuwając krzesło wstała, wyakcentowała dobitne „pierdol się!” i chlusnęła facetowi szklanką piwa w twarz. Wyszła nie trzaskając drzwiami tylko dlatego, że ich w tym pomieszczeniu akurat nie było.

Ktoś skwitował z ewidentnym podziwem w głosie: „Ale fajna suka!”.

No i teraz puenta polonistki: mamy uzus językowy.  „Suka”- kiedyś obraźliwe, z konotacjami takimi jak wulgarność, chamstwo i arogancja, dzisiaj coraz częściej wyraz uznania dla kobiety pewnej siebie, silnej i zdecydowanej. Kobiety gotowej do natychmiastowego działania, gdy ktoś ośmieli się utrącić jej anielskie skrzydła.

No i otóż mamy wiosnę

Za moim blokiem również.

Wczoraj, po porannym spacerze z czworonożnym terrorystą, stwierdziłam po raz kolejny, że przyszło mi mieszkać w baaaardzo dziwnym miejscu. Front budynku upiększony szerokim pasem zieleni, obsadzony bujnym żywopłotem, na wiosnę obsypany białym kwieciem, tuż obok zielona ławeczka, plac zabaw dla dzieci. Takie ą, ę, dziękuję, przepraszam, wszystko bardzo ładne, estetyczne i w ogóle.

A z tyłu bloku?

MASAKRA!

Naprawdę, jeśli ktoś myśli, że psie kupy są w mieście największym problemem, to się grubo myli. W mieście problemem są ludzie!

A zwłaszcza ci, którym wydaje się, że są tacy szlachetni, bo dokarmiają. W zasadzie nie wiem kogo, ale sądząc po tym, co bywa na trawniku z tyłu bloku, dokarmiają wszystko, co się rusza: od gadów i płazów, przez dzikie i bardziej udomowione ptactwo, po wszelkiej maści zwierzęta. No i oczywiście owady! Głównie muchy. Ludzi raczej nie, bo wszystko zalega tam, gdzie zostanie fantazyjnie wyrzucone przez kuchenne okno. Za to nie trzeba tyłka ruszać, żeby przejść dwa kroki do zsypu, prawda? I to bezcenne poczucie spełnienia dobrego uczynku…

Dzięki Bogu wszystkie okna kuchenne w tym bloku wychodzą na tylną stronę budynku, w przeciwnym razie mielibyśmy taki sam widok również z przodu.

Tak więc, wychodząc na spacer z psem mogę w zasadzie bez trudu skomponować ostatnie menu sąsiadów. Na trawniku ląduje niedojedzona sałata, jakieś pomidory, czasem zwykłe pajdy wysmarowanego masłem lub całkiem suchego chleba. W poniedziałek rano było na bogato, wiadomo po niedzieli, dlatego obraz dopełniały kolorystycznie resztki papryczki, tu i ówdzie gotowana marchewka, kawałki niedojedzonego kurczaka czy kiszone ogórki. Ale na głowę biła wszystko inne, panosząca się przy rynnie, kupa wysmarowanego czerwonym sosem spaghetti.

MASAKRA!

Psie kupy zutylizuje najbliższy lub kolejny deszcz, a to?? Można sobie wyobrazić, jak po kilku dniach będzie wyglądała trawa z resztkami gnijących warzyw i owoców. Przyblokowy rynsztok.

I teraz już się wcale nie dziwię, że widuję za blokiem jeże, szwendające się bezpańskie,a  może nawet pańskie, koty i psy. Kilka dni temu przebiegł tuż przed moim nosem mały lis!

PS 1. Szanowni Państwo, wrony może ogryzą mięso (jak mnie zapewniała wczoraj sąsiadka wyrzucając swoje resztki), bo to są ptaki wszystkożerne, ale na pewno pozostawią kości kurczaka, które w końcu skuszą łakomego psiaka lub kota, a on z całą pewnością nie wie, że te drobiowe łamią się wzdłuż i mogą mu uszkodzić jelita.

PS. 2.  O tym, jakie szkody przynosi dokarmianie ptaków w okresie od wiosny do jesieni już pisałam, więc nie będę się powtarzać (TU).

PS. 3. Wyrzucanie przez okno śmieci, zużytych pampersów i resztek niekulinarnych, które również za blokiem widuję, to już temat na inną notkę.

Mayday, mayday…..a nawet Mayday2!

Ci którzy śledzą mnie na facebooku (piszę jak jakaś celebrytka:), wiedzą, że byłam niedawno na „Mayday2”, spektaklu wystawianym w warszawskim Och-Teatrze. To niewielki teatr, w środku jedynie mała poczekalnia, kawiarenka, toalety i sala ze sceną usytuowaną pomiędzy dwoma skrzydłami widowni. Surowe czarnoszare wnętrze wywołuje u mnie zawsze lekki atak klaustrofobii, którą staram się zignorować zamawianą przed spektaklem americaną.

Bardzo lubię ten teatr. Może dlatego, że od niego zaczęłam swoją przygodę z warszawskimi spektaklami, a może dlatego, że do tej pory zawsze trafiałam tu na fajne współczesne sztuki.

Mała dygresja. Nie mam wyrzutów sumienia z powodu tego, co dzisiaj lubię oglądać. Po wielu latach czytania klasyki, chcę chodzić na przedstawienia bliskie mi epokowo, realnie namacalne, łatwe do zweryfikowania, bez zagłębiania się w historyczno – kulturowe niuanse.

Akurat znowu tak się złożyło, że trafiliśmy na komedię. Naprawdę przypadkowo, bo tym razem wyjście do teatru było spontaniczne, nie przeglądaliśmy wcześniej repertuaru. W zasadzie powinnam napisać wejście do teatru, bo robiąc sobie wieczorny spacer po Warszawie, weszliśmy do środka, żeby pooglądać afisze i zobaczyć co grają. Zostaliśmy na 2 godziny:)

Gdybym miała być brutalnie szczera, musiałabym napisać, że Mayday2 bazuje na jakimś odrealnionym pomyśle niespełnionego seksualnie scenarzysty. Albo marzyciela. Bo jest to historia nowojorskiego taksówkarza, który prowadzi podwójne życie, posiadając na dwóch różnych krańcach miasta dwa różne domy, dwie różne żony i dwójkę dorastających dzieci.

Mój wewnętrzny głos rozsądku buntował się, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że to co niemożliwe w życiu i to co na scenie, to dwie różne kwestie.

Ale ten taksówkarz – bigamista….. tak przez 18 lat i nikt nic? Się nie zorientował, nie miał podejrzeń? A wakacyjne wyjazdy, święta, uroczystości rodzinne? – podświadomie cały czas próbowałam racjonalizować.

Sztuka zaczyna się w momencie, gdy dzieci głównego bohatera przypadkowo trafiają na siebie na jednym z forów internetowych i odkrywają niesamowitą zbieżność, nie tylko imion i nazwisk, ale także zawodów i wieku ojców. Rozbawione żony uznają, że to normalne w Nowym Jorku, u nich John Smith to jak u nas Jan Kowalski, i popierają pomysł nastolatków, żeby się rodzinnie spotkać.

Można sobie wyobrazić reakcję pana Smitha. Od tego momentu na scenie dzieje się wszystko, co tylko możliwe, żeby do spotkania nie doszło. Jest przekomicznie. A jeśli dodamy aktorstwo Rafała Rutkowskiego, który (sorry panie Rafale), jest śmieszny sam w sobie, i jeśli jeszcze pomaga mu w intrydze Artur Barciś, który (sorry Panie Arturze), jest śmieszny sam w sobie, a do tego wszystkiego dorzucimy niewątpliwy talent Marysi Seweryn – mamy kumulację.

Zagrali rewelacyjnie! Fantastycznie! Przestałam się zastanawiać nad prawdopodobieństwem (raczej nieprawdopodobieństwem) i skupiłam na tym, co ważne. A ważne było tylko to, że cała sala momentami najnormalniej w świecie ryczała ze śmiechu. Naprawdę cieszę się, że weszliśmy pooglądać plakaty:)

Za dwa tygodnie idę na kolejną sztukę. Tym razem wybraną celowo i z premedytacją.

*Tu trochę więcej informacji o przedstawieniu: http://ochteatr.com.pl/event-data/1368/mayday-2

„Wiem o tobie wszystko”

Skończyłam wczoraj czytać książkę Claire Kendal, opowiadającą o stalkingu kobiety, której historia zaczyna się, gdy powodowana zwykłą uprzejmością wobec kolegi z pracy, przyjmuje zaproszenie na jego wieczór autorski. Traci przytomność, a następnego dnia budzi się z niejasną świadomością, że stało się coś złego. Powoli zaczyna się domyślać, że została odurzona środkami nasennymi, że prawdopodobnie dokonano na niej gwałtu. A potem przekonuje się, że jest obiektem chorej, psychopatycznej miłości. Krok po kroku odkrywa mroczną przeszłość stalkera.
Narracja w trzeciej osobie przeplatana jest monologiem głównej bohaterki, która w myślach rozprawia się ze swoim oprawcą. Na początku trochę mnie to drażniło, pewnie jak wszyscy jestem przesiąknięta najczęściej stosowaną narracją trzecioosobową. Potem jednak uświadomiłam sobie, że dzięki temu zabiegowi czuję więcej i mocniej, wczuwam się w sytuację głównej bohaterki niemal tak, jakbym czytała jej pamiętnik, lub listy. Bardzo osobiste wyznania.

Stalker trafił na twardą kobietę, na kobietę która wie, że jeśli chce się uwolnić, musi być konsekwentna w działaniu. Nie może pogrążyć się w strachu i poczuciu upokorzenia. Dlatego gromadzi dowody, robi notatki i zdjęcia. Doskonale zdaje sobie sprawę, że kiedy będzie zeznawać, wszystko co powie zostanie podważone, ośmieszone, postawione w rzędzie perwersyjnych upodobań, lub kobiecych fanaberii.

Po lekturze tej książki zrozumiałam, że ciągle jeszcze jest we mnie coś z małego dziecka, które chciałoby, żeby opowiadana historia zakończyła się happy endem. Żeby było jak w bajce, w której dobro wygrywa ze złem. Że ona żyje długo i szczęśliwie, nie ma koszmarów sennych i zasypia bez codziennej porcji tabletek antydepresyjnych. Poznaje królewicza, bez białego konia, ale także bez nałogów, sfrustrowanej byłej żony i finansowych zobowiązań.

Czy tak się kończy historia opowiedziana przez Claire Kendal? W zasadzie mogłabym odpowiedzieć, ale …….nie chcę nikomu zepsuć ewentualnej lektury.