Miesiąc: Sierpień 2019
O życiu, planach i esemesach
„Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość”, to słynne zdanie Woodego Allena pasuje do mnie jak ulał, co zresztą potwierdza reblogowana notka z grudnia 2010 roku. Och jak byłam wtedy wkurzona, rozgoryczona, rozżalona.
A przecież tylko jedenaście miesięcy wcześniej, nieświadoma nadciągających wydarzeń, śmiałam się, że plany są po to, żeby je zmieniać. Początek roku dawał nadzieję, napisałam, że ocieram się o szczęście, czułam wiatr w żaglach, mogłam przenosić góry, byłam silna, i co? Powiedziałam o tym głośno.
Styczeń 2010. Tamten rok, tamten miesiąc zmienił wszystko, stał się cezurą, znienawidzonym „przed i po”, stał się życiem po życiu. Brzmi strasznie, ale tak nie jest.
Przecież żyję.
„If you want to make God laugh, tell him about your plans for the future,” then Woody Allen’s famous phrase fits me perfectly, which is confirmed by the December 2010 note. Oh how I was pissed, bitter, resentful at the time.
And yet, only eleven months earlier, unaware of the upcoming events, I laughed that the only reason for plans is their change. The beginning of the year gave hope, I wrote that I feel kind of happy, I felt the wind in my sails, I could move mountains, I was strong, and what? I said it out loud to.
January 2010. That year, that month changed everything, became a turning point, hated „before and after”, became life after life. Sounds terrible, but it’s not.
I’m still alive.
Potrzeba wysyłania esemesów potwierdza, że żyjemy w tyranii chwili. Tak intensywny kontakt zagęszcza teraźniejszość, której kurczowo się trzymamy. Nasze plany na przyszłość sięgają czasem najbliższego wieczoru. A jedyną pewną rzeczą wdaje się data spłaty kolejnych rat kredytu [prof. Roch Sulima].
Wiadomo, że w języku polskim są trzy prawdy* i właściwie wszystkie trzy mogę odnaleźć w słowach pana profesora. Rzeczywiście żyjemy w tyranii chwili, czas rozciągamy do granic możliwości, komasujemy czynności i wydarzenia, okazuje się, że nie zawsze ze szkodą dla czynności i wydarzeń. Na pewno kosztem prywatności, czasu dla rodziny i czasu dla siebie. Zagęszczenie teraźniejszości wydaje się być świetnym terminem, który dokładnie odzwierciedla dzisiejszą modę na bycie wszędzie.
Jeśli zaś chodzi o plany, a dokładniej, o moje plany, to oczywiście jakieś tam robię, ale już nie trzymam się ich kurczowo. Nauczyłam się boleśnie, że im lepiej zaplanowane wydarzenie, im mocniejsze powiązania kolejnych punktów cudownej koncepcji, tym większe rozczarowanie, kiedy…
View original post 152 słowa więcej
Na zakręcie/ At the bend
Gdybym miała powiedzieć, od czego zaczęła się moja miłość do książek, to bez zastanowienia powiedziałabym, że od „Zapałki na zakręcie”. Oczywiście przeszłam wcześniej przez etap książek dziecinnych, przeczytałam te wszystkie „Karolcie”, „Dzieci z Bullerbyn”, „Ferdynandów Wspaniałych”, jednak to właśnie historia Mady i Marcina spodobała mi się tak bardzo, że gdy na jakimś wakacyjnym obozie, na który oczywiście zabrałam ze sobą swój własny egzemplarz, zostałam z niej dla zabawy odpytana, to okazało się, że nie tylko znam treść książki, ale w ogóle znam ją na pamięć.:-)
Jednym wchodzi do głowy „Pan Tadeusz” innym „Zapałka na zakręcie”:-)
Tę pierwszą „Zapałkę” wypożyczyłam w osiedlowej bibliotece, z którą wiąże się dzisiaj śmieszna, ale wtedy wcale nie, historia. Bo otóż biblioteka sąsiadowała z restauracją Trojka, w której wieczorami odbywały się dancingi. Na dole pod Trojką działał bar mleczny, z przepysznymi ruskimi i równie pysznymi kopytkami, (porcja 8 pierogów za 3 zł i 10 groszy). Jeśli w szkole obiad był do bani, to wstępowałam do baru na pierogi, potem szłam na pięterko do łazienki, tuż obok wspomnianej restauracji i myłam ręce, żeby nie zatłuścić książek, bo w zasadzie zawsze potem odwiedzałam bibliotekę. Spędzałam w niej całe godziny, jak jakaś głupia:-) No i kiedyś zdarzyło się tak, że właśnie ten moment, gdy wchodziłam na piętro zauważyła nauczycielka geografii, która pechowo dla mnie, z jakiegoś powodu tam się znalazła (czekała na dancing?;-). Wyciągnęła jedyny słuszny według niej wniosek, że nastoletnia Beata poszła do lokalu dla dorosłych! Następnego dzień dowiedziała się o tym moja wychowawczyni, a kolejnego, moja mama:-) Oczywiście wytłumaczyłam, gdzie, i dlaczego widziała mnie nauczycielka, w dodatku jak ona sama potwierdziła, tuż po lekcjach, a nie w nocy:-) Mama mi ufała, więc szybko zapomniałyśmy o sprawie, ale tej nauczycielce już nigdy więcej nie dałam kwiatka na zakończenie roku. Małpa jedna mogła najpierw mnie zapytać, a nie stresować rodzica:-)
Wracając do Siesickiej. W niedzielę, zupełnie przypadkiem, dowiedziałam się, że powstał dalszy ciąg historii opowiedzianej w „Zapałce”, tj. „Pejzaż sentymentalny” i trochę wariacja na temat tejże historii, „Zatrzymaj echo”. Jestem już po lekturze obu książek i wiecie co? Na początku poczułam się oszukana, jakby ten dalszy ciąg napisała zupełnie inna osoba, która nie sprostała moim oczekiwaniom. I oczywiście wiem, że taki mógł być zamysł autorski, ale coś mi tu nie grało.
Przez nowe części przeziera nostalgiczny smutek, żal związany z niezrealizowanymi marzeniami, utraconymi miłościami, żal za czymś, co mogło być, ale się nie stało. Nie mogłam zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, dopóki nie sprawdziłam, kiedy te książki zostały napisane. Otóż „Zapałkę” Siesicka napisała, gdy miała 40 lat, „Pejzaż” powstał w 1999 r., gdy pisarka miała już 71, a „Zatrzymaj echo”, gdy była już 97- latką!
Moim zdaniem właśnie ten wiek tłumaczy podejście autorki do kwestii miłości, życia, partnerstwa, przyjaźni, przemijania! Przecież ja sama zupełnie inaczej patrzyłam na świat, gdy byłam trzydziestolatką, inaczej, gdy stuknęła mi czterdziesta, a jeszcze inaczej teraz. Życiowe doświadczenie zmienia obraz rzeczywistości, sprawia, że wracamy do niezałatwionych spraw, przewartościowujemy wszystko, patrzymy z innej perspektywy.
Może właśnie dlatego ta trzecia część jeszcze do mnie nie przemawia, jest przefilozofowana, przeteoretyzowana, za dużo w niej tego coby by było, gdyby, za dużo rozważań odautorskich. Może powinnam ją przeczytać za jakieś 50 lat:-)
Nostalgicznie nieco/ A bit nostalgic
Weekend spędziłam nad Zagłęboczem, na Pojezierzu Łęczyńsko – Włodawskim. Cudowna pogoda, woda tak ciepła, że nie trzeba się było oswajać, więc nareszcie popływałam sobie do woli, nie to, co w Maroku:-)
Widok pobliskiego pola namiotowego nastroił mnie nostalgicznie. Przypomniałam sobie, jak dawno temu, gdy dzieci były małe, spędzaliśmy wakacje nad Jeziorem Łukcze. Spaliśmy w przyczepie kempingowej, którą tata kupił jeszcze w latach 70-tych, i powiem Wam, że to były zawsze świetne wakacje. Nawet wtedy, gdy padało:-)
W tej przyczepie dziecko mogło się czuć jak w chatce na kurzej nóżce, taka była malutka:-) Nasza posiadała już wygodny duży dach, (który co roku przed wyjazdem obszywałam tiulem, mającym nas chronić przed muchami i komarami), ale nadal, żeby rozłożyć spanie, trzeba było najpierw złożyć stół. A potem odwrotnie:-)
W ustronnym miejscu pola namiotowego stała bardzo czysta, choć siermiężna toaleta, z wydzielonym miejscem na prysznice. Trzeba było raz na kilka dni odstać swoje w łazience i zrobić pranie. Wiadomo: małe dzieci – duże pranie:-)
Jak ja uwielbiałam to miejsce!! Uwielbiałam biwakowe życie, niewygody, brak prądu, bieżącej wody, ciasnotę, którą rekompensowało obcowanie z naturą przez cały dzień. Jak fajnie było leżeć na leżaku do późnej nocy tylko po to, żeby wpatrywać się w gwiazdy:-)
A dzisiaj hotel, koniecznie ze śniadaniem, żeby nie trzeba było gotować, i najlepiej żeby był taras z widokiem na morze, a w pokoju klimatyzacja:-)
No ludziom się w d…. poprzewracało:-)
A gdzie Wy spędziliście swoje najcudowniejsze wakacje?
PS. Mój pies też uwielbia jezioro Zagłębocze i spacery z patykiem w pyszczku:-)
Pustelnicze życie/ A hermit life
Będąc w Maroku wybraliśmy się na wycieczkę w okolicę Legzira Beach, która słynie z pięknych dzikich zakątków i często bardzo niebezpiecznych klifów. Właśnie w skałach, nieliczni mieszkańcy okolicy – rybacy, wykuli swoje domy, wykorzystując pomysłowość natury i własną wyobraźnię.
Na tzw. niszach abrazyjnych (ha! przygotowałam się do tej notki i poczytałam o urwiskach skalnych:-), powstały całkiem spore tarasy. Może niezbyt estetyczne, ale za to całkowicie funkcjonalne. Znalazło się tu nawet miejsce na toaletę, co prawda taką na Małysza, ale zawsze to coś:-)
Wiatr niemiłosiernie targał nam włosy, ocean szumiał złowrogo, więc na chwilę schroniliśmy się w chatce. Rybak cierpliwie odmierzał porcję marokańskiej herbaty, wsypał ją do imbryczka, zalał gorącą wodą, i wielokrotnie napowietrzał wywar, przelewając z jednego czajniczka w drugi, wysoko unosząc przy tym rękę. Z czystym sumieniem muszę przyznać, że w tym miejscu, w tym kraju i tak przygotowana herbata, (w dodatku posłodzona!), bardzo mi smakowała.
Uprzedzając ewentualne pytania, które mogłyby się pojawić na widok tej kuchni odpowiadam: nie, nie dostaliśmy rozstroju żołądka:-)
Widok z balkonu niesamowity, szum fal, kojący i niepokojący jednocześnie, warunki spartańskie. Czy wyobrażacie sobie życie w tym miejscu, przez 365 dni w roku?
Wrażenia/ Impressions
Jadąc do Maroka, nie miałam zielonego pojęcia, że w pokoju hotelowym nie będzie WiFi:-) Zasięg jedynie na korytarzu, i chociaż można było sobie tam usiąść na wygodnych kanapach, to chyba każdy rozumie, że po intensywnie spędzonym dniu najfajniej jest wziąć prysznic, zrobić drinka, a dopiero potem, w pozycji horyzontalnej, we własnym (choć hotelowym) łóżku, przejrzeć e-maile, blogi, portale społecznościowe, wiadomości i co tam się jeszcze chce:-)
Niewątpliwym plusem tego braku był cudowny, dwutygodniowy, cyfrowy detoks. Jejku, ile ja tam miałam czasu dla siebie!!:-)
Drugim zaskoczeniem, może nawet większym niż brak WiFi, okazała się marokańska pogoda. W Marrakeszu, do którego pojechaliśmy najpierw, było ponad 40 stopni i to właśnie wydawało mi się normalnym stanem pogodowym afrykańskiego miasta. W Egipcie o tej porze roku jest podobnie, a Maroko to przecież niemal ta sama szerokość geograficzna, ten sam równoleżnik*. Wędrując starymi uliczkami Medyny marzyliśmy o oceanicznej bryzie chłodzącej ciało, której spodziewaliśmy się w następnym mieście- Agadirze. Zamiast bryzy powitała nas tam szarobiała mgła, która właśnie w sierpniu bardzo często napływa znad Oceanu Atlantyckiego, sprawiając, że całkowicie znika ułożony na pobliskim wzgórzu napis „Allah, król i ojczyzna”.
Ta mgła, a czasem mglista mżawka, rekompensuje mieszkańcom Agadiru brak deszczu, którego nie było w tym kraju od dwóch lat. Wyschły koryta rzek i kanałów wodnych, skończyły się wycieczki do pobliskich, przepięknych wodospadów, woda jest towarem, którego nikt tu nie marnuje. Na ulicach Marrakeszu widywałam hydranty, czy małe kraniki, z których można było nabrać wody, i chociaż nie ma znaków zakazu czy nakazu, to Marokańczycy doskonale wiedzą, że w tej materii trzeba być oszczędnym.
* Pisząc notkę porównywałam szerokość geograficzną Egiptu i Maroka i przy tej okazji dowiedziałam się, że jest szerokość o nazwie „ryczące czterdziestki”, „wyjące pięćdziesiątki”, a nawet „bezludne sześćdziesiątki”. Bardzo symptomatyczne nazwy:)))
Poznajcie Oubamę, DJ-a and Oumę:-)/ Meet Oubama, DJ and Ouma
Czy kiedykolwiek jeździliście na wielbłądach? Ja tak, 12 lat temu w Egipcie, i powiem Wam, że dla mnie, osoby która wtedy po raz pierwszy przyjechała do afrykańskiego kraju, było to niezapomniane przeżycie. Cieszyłam się jak dziecko:-)
Tym razem odpuściliśmy sobie przejażdżkę, ale nie sesję zdjęciową!
Czyż nie są słodkie?
Czytaj dalej „Poznajcie Oubamę, DJ-a and Oumę:-)/ Meet Oubama, DJ and Ouma”
Pozdrowienia z Maroka:-)/ Greetings from Morocco
Nareszcie!!/ Finally!!
Urlop rozpoczęty!!
Będzie mnie teraz trochę mniej, a już na pewno nie będzie notek. Może jedynie jakieś zdjęcia z podroży, czyli tzw. notki „w obiektywie”. Jeśli wydarzy się coś super ciekawego, opowiem Wam o tym po powrocie. Ze szczegółami ;-))))
Tymczasem Lublin – przystanek pierwszy 🙂
Z moim ukochanym Lublinem kojarzy mi się jeden z bardzo starych wpisów, jeszcze z 2012 roku. Mieszkałam już wtedy w Warszawie, ale ciągle tęskniłam, za rodziną, domem, przyjaciółmi, za lubelskimi uliczkami, swojskością, klimatem Starego Miasta, za moim własnym mieszkaniem. Ja się naprawdę bardzo długo zadomawiam:-)
Napisałam wtedy tak:
Czasem wystarcza mi sama świadomość, że On gdzieś tam jest, że mogę do niego wrócić. Taki mój, ciepły, dobry, z otwartymi ramionami, w które mogę się wtulić i wypłakać, kiedy dopadnie mnie pogodowo-depresyjna nostalgia. Nie odtrąci mnie, nie wyśmieje, nie zdradzi. On jeden wie o mnie wszystko, wyczuwa nastrój, myśli i pragnienia.
Był przy mnie, kiedy podejmowałam błędne życiowe decyzje. Milczał, nie skarżył się, nie robił wymówek. Patrzył w oczy z lekkim smutkiem, bo wiedział już to, czego ja jeszcze zupełnie nie rozumiałam. I nie zatrzymał mnie, kiedy wyjeżdżałam, nie licząc się z jego uczuciami. Roztopiona we własnych marzeniach egoistycznie myślałam tylko o sobie, a przecież powinnam była wiedzieć, że to bez niego nie potrafię żyć.
A On?
Cóż, nie chciał mnie ograniczać. Cierpliwie czekał.
To musi być miłość.
PS. Ktoś mi ostatnio powiedział, że nie odcięłam pępowiny i wzdycham do Lublina jak jakaś głupia. No nie odcięłam, albo nie umiałam, albo się nie dała.
I wiecie co? Mimo tego post scriptum, wiele osób nie zrozumiało, że pisałam o Lublinie.
No i wtedy przez blog przetoczyła się fala hejtu. Takie to były czasy:-))
Bo Cię odlubię!/ I’ll unlike you!
Cztery lata temu, pod wpływem jakiegoś artykułu o usuwaniu z kontaktów na Facebooku, napisałam, że byłoby mi przykro, gdyby usunął mnie ktoś, kto jest mi z jakiegoś powodu bliski. Uznałabym, że prawdopodobnie czegoś we mnie nie akceptuje, a ja, jak wiele osób, mam wrodzoną potrzebę akceptacji, samoakceptacji zresztą też mam:-)
Minęło kilka lat i to moje spojrzenie na Facebooka jakoś diametralnie się nie zmieniło, jednak od pewnego czasu korzystam z Instagrama i z nim mam już nieco inaczej. Zasada tworzenia sieci kontaktów jest podobna jak na fejsie, jednak krąg instagramowych followersów może być zupełnie inny. Mogą go oczywiście nadal tworzyć osoby znajome, rodzina, przyjaciele, ale głównie chodzi o zdobywanie popularności, a więc, by znaleźli się w nim także obcy ludzie. To jest z punktu widzenia prowadzonego biznesu, a Instagram coraz częściej właśnie do tego służy, tworzenie sieci potencjalnych klientów lub ambasadorów marki. Czasem bywa tak, jak na WordPressie wśród zwykłych (tj niezarabiających w sieci) blogerów, że ktoś trafia na ciekawą treść (na Insta jest to zdjęcie, hasztag, filmik), sprawdza profil autora tej treści i dodaje go do obserwowanych. Zwykle wtedy, grzecznościowo, zaobserwowany robi to samo. Istnieje jednak „druga grupa Instagramerów”, a są to firmy, osoby tworzące swoje własne marki, które samodzielnie lub za pośrednictwem agencji korzystającej z botów, tworzą sieć. Jak to robią? Zaczynają obserwować obcych, wybranych na chybił trafił ludzi (może zresztą jest na to jakiś algorytm, ale ja go nie znam), po to, by zwrócić na siebie uwagę, pokazać „ja Cię zauważyłem, teraz na Ciebie kolej”.
I to wszystko co powyżej, jest dla mnie zrozumiałe i jasne, jakoś ten biznes rozkręcić trzeba, o czym pisałam w reblogowanej notce. Jednak przy takich działaniach, powiedzmy marketingowych, pojawia się pewien Instagramowy absurd, który mnie na początku wkurzał, a teraz po prostu śmieszy. Otóż wyobraźcie sobie, w kilka dni po tym, jak Instagramerzy z tej drugiej grupy dostaną informację, że zostali w rewanżu zaobserwowani, czekają kilka dni i… cofają obserwację. I potem człowiek widzi, że został odfollowany, odlubiony, czy odobserwowany. Nic tylko wpaść w depresję 😉
A tak na marginesie, czy widzicie, jak język polski się rozwija? Wyraz odfolołować, na bazie angielskiego „follow”, może się komuś nie podobać, a odlubić, czy odobserwować – jak to Wam brzmi?
Oczywiście ja rozumiem, że można kogoś odobserwować, gdy zorientujemy się, że ten ktoś tworzy treści, które jednak nie leżą w sferze naszych zainteresowań, ale powyższy schemat przyznawania i cofania obserwacji potwierdza wiele osób, była o tym mowa na zjeździe infuencerów w Poznaniu. Wcale nie chodzi o sferę zainteresowań.
No to ja się zastanawiam, o co chodzi? Po co to polubianie i odlubianie? Co w ten sposób chce osiągnąć firma poszukująca klienta w sieci? Czy takim działaniem nie psuje sobie opinii, czy odlubienie nie przyniesie odwrotnego skutku?Przecież Instagramer też człowiek, on sobie to wszystko zapamięta:-)
Four years ago, under the influence of some article about deleting from Facebook contacts, I wrote that I would be sorry if someone who is close to me for some reason has deleted me. It would show that he probably does not accept something in me, and I, like many people, have an innate need for acceptance, and also for self-acceptance 🙂
Several years have passed and my view on Facebook has not changed dramatically, but for some time I have been using Instagram and it is a bit different with it. The principle of networking is similar to that of Facebook, however, the circle of instagram followers can be completely different. Of course, it can still be created by people who are familiar, family, friends, but it is mainly about expanding popularity, and so that, it shoudl include strangers. From the point of view of business, and Instagram is more and more often used for this purpose, it is potentian creating a network of potential customers or brand ambassadors. Sometimes it happens, as on WordPress, among ordinary (who don’t earn money via blog) bloggers, that someone gets on interesting content (on Insta it is a photo, hashtag, video), checks the profile of the author of this content and adds it to the observs. Usually, then, courtesy, observed person does the same. However, there is a „second group of Instagramerów”, and these are companies, people creating their own brands, which themselves or through an agency using bots, form a network. How do they do it? They start to observe strangers, chosen at random by people (maybe there is an algorithm for it, but I do not know it), in order to attract attention, something like: „I noticed you, now it’s your turn”. In this way, they reach potential future customers.
And everything above is understandable and clear to me, somehow this business needs to be developed, which I wrote about in the reblogged note. However, with such actions, let’s say marketing, there is an Instagram absurd, which pissed me off at first, and now just amuse. Well, imagine, a few days after the Instagrammers from the second group get information that they have been observed in the rematch, they wait a few days and … they are withdrawing the observation. And a person can see that he has start to be unfollow, unobserved, and unliked. Do not get depressed 😉
And by the way, do you see how the Polish language develops? The word „odfolołowany”, based on the English „follow”, maybe it is not very Polish, but odlubić (unliked) i odobserwować (unobserved) sounds pretty good.
Of course, I understand that you can watch someone when you realize that someone creates content that is not in the sphere of our interests, but the above scheme of admitting and withdrawing observation confirms many people, it was mentioned at the meeting of infuencerów in Poznan. It’s not about the sphere of interest.
Well, I wonder what’s going on? Why somebody „observe” and after, „unobserve”? What does a company looking for a client want to achieve in this way? Does this action not spoil its opinion, will not the result in a reverse effect?After all, Instagramer also a man, he will remember, everything! 🙂
Im dłużej obserwuję blogo- i nie tylko -sferę, utwierdzam się w przekonaniu, że zarabiać pracując w domu, prowadząc swój kanał społecznościowy, musi być cholernie fajnie. Oczywiście jestem świadoma minusów, jednak w moim odczuciu, plusów jest więcej. Ale nie o tym notka.
Już na długo przed Poznaniem wiedziałam, że znane marki współpracują tylko z tymi blogerami (instagramerami, youtuberami itp.), którzy majądobre statystyki. To logiczne, marka decydując się na taką współpracę oczekuje szerokiej reklamy produktu, a algorytmy nie kłamią, ci z małym zasięgami, mają…. małe zasięgi:-) Dlatego dla influencera bardzo ważne są lajki, subskrypcje i followersi:-) Wiem, że śmiesznie to brzmi, ale tak właśnie jest.
Tylko, że przecież taki bloger (czy blogerka), nie od razu staje się sławny (może z wyjątkiem Kasi Tusk), rozkręcenie własnego kanału społecznościowego zajmuje miesiące, a nawet lata. Nowicjusz nie ma więc jeszcze „zasięgów”, liczniki nie szaleją, nikt nikogo nie poleca, mało…
View original post 968 słów więcej