Przeczytałam dzisiaj wypowiedź ratownika medycznego (o ich trudnej pracy pisałam tu), który narzekał, że największą plagą jest alkohol, ponieważ aż połowa zgłoszeń dotyczy osób nietrzeźwych, zgarnianych bezpośrednio z ulicy, ze śmietników, trawników. Ratownicy wzywają policję, która czasem przejmuje delikwenta i po rozpoznaniu przewozi go na izbę wytrzeźwień (za co potem wystawiany jest rachunek), a czasem ten delikwent trafia na SOR. Większość utonięć, do których również wzywa się ratowników, też jest skutkiem wcześniejszego picia alkoholu, do czego nawiązywałam tu.
Dzisiaj chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że nadmierne picie alkoholu jest złe, że to uzależnienie, które dotyka całą rodzinę, i z którego trzeba się leczyć. A jednak… zauważyłam, że ostatnio próbuje się alkoholizm humanizować, usprawiedliwiać, racjonalizować motywy. Ludzie piją bo są tacy samotni, smutni, tracą sens życia, przechodzą kryzys, i wszystko to próbują sobie rekompensować alkoholem. Głośno mówi się o uzależnieniu lekarek, prawniczek, nastolatek i gospodyń domowych, o tym, że może się ono przytrafić każdemu, a pijących jest coraz więcej i coraz młodszych.
Znalazłam też nawet wypowiedź lekarza, który stwierdził, że w codziennym piciu alkoholu nie ma nic złego, a o problemie możemy mówić dopiero wtedy, gdy z powodu zapicia, człowiek nie przychodzi do pracy, odnosi kontuzje lub źle się czuje bez alkoholu. Ten lekarz tłumaczył, iż wszystko zależy od stylu picia. Mniej niebezpieczne jest, gdy człowiek wypija codziennie kieliszek wina, bardziej, gdy jednorazowo wlewa w siebie morze alkoholu tracąc przy tym kontakt z rzeczywistością (jak w przypadku pub crawl).
Czyli, co? Można pić, nawet dużo, nawet codziennie, pod warunkiem, że się kontroluje swoje życie i nie zalicza tzw. zgonu?
Wiecie co? Jakoś mnie to nie przekonuje. Uważam, że takie podejście to przyzwolenie i amplifikacja limitu. Przecież, jeśli człowiek pije codziennie, czasem mniej, czasem więcej, (choć zwykle spożywanie używek idzie w kierunku zwiększania ilości), to nie ma siły, żeby się w końcu nie uzależnił. A wtedy rzeczywiście zacznie się źle czuć bez alkoholu, lub zaczną się różne problemy, osobiste, zawodowe, również te zdrowotne. Chyba, że zdąży, w którymś momencie wyhamować. Ale nawet jeśli nie, to ile razy słyszeliście, że trzeba mu wybaczyć, bo „to przecież nie on był agresywny, pobił żonę, nawrzeszczał na dzieci, to nie on, to choroba”.
I na koniec ciekawostka. Wyczytałam, że obecnie, obok klasycznych terapii, które kończą się absolutnym zakazem picia i wpojeniem człowiekowi, że już do końca życia będzie niepijącym alkoholikiem, są również nowocześniejsze. Zakładają one, że łatwiej jest uzależnionego człowieka doprowadzić do poziomu kontrolowanego picia niż utrzymać w przeświadczeniu absolutnego zakazu. Przy kontrolowanym piciu pacjent odzyskuje władzę nad własnym życiem, natomiast absolutny zakaz często kończy się nawrotem.
A kontrolowane picie nie może się skończyć nawrotem?