Metoda ucieczki od rzeczywistości czyli wypalenie zawodowe/ A technique of reality avoidance – a professional burnout

Czytałam ostatnio, że korporacyjni pracownicy, zmęczeni i wypaleni zawodowo, uciekają w czasie pracy do toalety i zamykają się w niej, żeby choć na chwilę odpocząć od rzeczywistości. Trochę wpisuje się to w moją niedawną wymianę komentarzy z Erratą, nt. dzisiejszej ludzkiej słabości, fizycznej, psychicznej, emocjonalnej. Jako społeczeństwo – jesteśmy słabsi.

Trudno mi uwierzyć, że kiedyś ludzie byli lepsi, że pracownik i pracodawca zawsze się lubili i zawsze z życzliwością działali dla wspólnego dobra. A jednak ludzi byli twardsi, silniejsi, ich psychika potrafiła przetrwać najtrudniejsze (również wojenne) czasy.

Jestem w stanie zrozumieć człowieka, który stosuje metodę ucieczki, dwa razy w życiu miałam tak wyczerpującą pracę, że w naprawdę kryzysowych momentach, sama ją stosowałam. Oczywiście wiedziałam, że takie postępowanie nie rozwiązuje problemu, jednak przez chwilę działało uspokajająco. Stress sprawia, że 8 godzin w pracy liczy się x 2, więc chowanie się przed szefem to nie tylko próba unikania kłopotów, to także, przyznaję że niefortunna, próba zadbania o własne zdrowie.

Moja pierwsza szefowa, Pani B. była trudna. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że ona po prostu nie lubi nowych i nie rozumie, że po okresie próbnym, pracownik ciągle jeszcze nie wie o firmie wszystkiego, on tylko ewentualnie już wie, kogo poprosić o pomoc. 🙂

Z tamtych czasów pozostał mi strach przed nowymi pracodawcami. Bo skoro raz się źle trafiło, to może się trafić ponownie, prawda?

Pamiętam, że źle sypiałam i mało jadłam. Wieczorne piątki były cudowne, a w niedzielne popołudnia miałam mdłości na samą myśl o poniedziałkowym poranku.

Mam takie zdjęcie, które już na zawsze będzie mi się kojarzyć z tym strachem. Na zdjęciu ja w otoczeniu rodziny, w tle huśtawki na lubelskim Globusie, słoneczna pogoda, roześmiane dzieci. Patrzę w obiektyw lekko uśmiechnięta, jakby rozmarzona, jednak doskonale pamiętam, że wcale nie byłam zrelaksowana. Byłam na skraju załamania, szukałam w sobie siły, żeby następnego dnia wstać z łóżka i uśmiechać się, kiedy wcale nie chciało się śmiać.

To nie było wypalenie zawodowe i jeszcze nie mówiło się o mobbingu.

Kilka tygodni później Pani B. została zwolniona z pracy.

A ja uniknęłam depresji.

Czytaj dalej „Metoda ucieczki od rzeczywistości czyli wypalenie zawodowe/ A technique of reality avoidance – a professional burnout”

Prawo do decydowania/ Right to decide

Przeczytałam wczoraj na Onecie felieton „Najważniejszy lek na depresję to wiedza”, w którym Paulina Młynarska przyznaje się do choroby oraz etapów poprzedzających ją, tj. cyklicznych jesiennych spadków nastroju (w tym miejscu tematycznie nawiązuję do powakacyjnej melancholii, braku słońca, emocjonalnego doła, opisywanego kilka notek temu, np. tu). Dzisiaj o problemie przedłużających się okresów przygnębienia, a także o zdiagnozowanej depresji mówi się głośno i odważnie.

Paulina przyznała, że: „gdyby nie pomoc i trzeźwość myślenia moich mądrych przyjaciółek, gdyby nie ich stanowcze działania, by mnie zaciągnąć do lekarza i przypilnować, abym trzymała się jego zaleceń, byłoby ze mną superkiepsko. Dzięki nim zrozumiała, jak bardzo potrzebuje pomocy terapeutycznej, skorzystała więc z terapii, ale co ważne, nie przerwała jej nawet przy pierwszych objawach poprawy.

W tym momencie mogłabym skończyć czytanie felietonu, uznając, że ja to wszystko o depresji już wiem. Z wywiadów innych celebrytów, z filmów, z Google, czy z różnego rodzaju mediów, które uwielbiają pisać o ludzkich tragediach.

Jednak Paulina Młynarska powiedziała coś bardzo ważnego, o czym chcę wspomnieć. Otóż, ona wybrała kilka zaufanych osób z bliskiego otoczenia i poprosiła, by wysłuchały wszystkiego co wie o swojej depresji od lekarzy i jakiego typu pomoc może jej być potrzebna, gdyby nastąpił nawrót choroby. Dała im prawo do działania nawet wtedy, gdyby broniła się przed udzieleniem pomocy.

I to co wyboldowałam jest według mnie najważniejsze w całym felietonie.

Czy wiesz jak zachować trzeźwość myślenia i zadziałać w sposób stanowczy wobec osoby, która na skutek choroby zatraciła zdolność właściwej oceny rzeczywistości i uważa, że nie potrzebuje żadnej pomocy? Tylko postępując wbrew niej, nawet jeśli serce pęka.  Czy ktoś z Was był kiedyś w takiej sytuacji?

Ponieważ zarówno samej depresji, jak i innych chorób psychicznych, jest coraz więcej (nie będę pisać o wpływie cywilizacji, bo to temat na inną notkę), uważam, że w tym przypadku (ale też w wielu innych) powinno się postępować podobnie, jak przy udzielaniu zgody na pobieranie narządów. Trzeba to zrobić odpowiednio wcześniej, zaufać komuś na tyle, by porozmawiać z nim szczerze o własnych obawach, o tym jakie mamy oczekiwania w przypadku choroby, wypadku, śmierci (zostać skremowanym czy nie, utrzymywać resuscytację, nawet jeśli nie ma nadziei czy odłączyć aparaturę, itp.) i udzielić tej osobie prawa do działania w naszym imieniu, gdy utracimy zdolność do jakiekolwiek reakcji.


I read on the Onet column yesterday „The most important drug for depression is knowledge”, in which Paulina Młynarska admits to the disease and stages preceding it, i.e. cyclical fall moods (in this place I refer thematically to post-vacation melancholy, lack of sun, emotional pits, described a few notes ago, e.g. here). Today, about the problem of prolonged periods of sadness, as well as diagnosed depression, is spoken out loud and boldly.

Paulina admitted that „if it were not for the help and sobriety of thinking of my wise friends, if it were not for their firm actions to take me to the doctor and to make sure that I stick to his recommendations, it would be really bad.” Thanks to them, she understood how much she needed therapeutic help, so she took advantage of the therapy, but what is important, she did not stop it even at the first symptoms of improvement.

At this moment, I could finish reading a column, considering that I know everything about depression. From interviews with other celebrities, from films, from Google, or from various media that love to write about human tragedies.

However, Paulina Młynarska said something very important, which I want to mention. Well, she chose a few trusted people close to her, and asked them to listen to everything she knew about her depression from doctors and what kind of help she might need if she had a relapse. She gave them the right to act even if she would defend herself against providing help.

Do you know, how to keep the sobriety of thinking and act decisively in the face of a person who, as a result of illness, lost the ability to properly assess reality and believes that he does not need any help?
The answer is: only by acting against it, even if the heart breaks. Have you ever been in such situation?

Because there is more and more of depression as well as other mental illnesses (I will not write about the influence of civilization, because this is a topic for another note), I think that in this case (but also in others that I will mention in a moment) should be proceed in the same way as when consenting to the procurement of organs. You have to think about it sooner, trust someone enough, to talk honestly about your fears, what are your expectations in case of illness, accident, death (to be cremated or not, to keep resuscitating even if there is no hope etc.) and give this person the right to act on our behalf when we lose the ability to any reaction.

Z obowiązku blogowego/ From the blogger’s obligation

Ta piosenka jest pisana dla pieniędzy” – śpiewa mi się dzisiaj od rana.

Notka natomiast pisana jest z obowiązku blogowego, żeby się nie zasiedzieć w blogowej bezczynności, choć wcale nie uważam jej za coś złego. Pisać, nie pisać, jakie to ma k… znaczenie, w porównaniu z problemami tego świata, co?

Kiedyś chciałam zostać dziennikarką, naiwnie myślałam, a raczej marzyłam, żeby pisać o rzeczach wielkich (co to takiego?), żeby wpływać na ludzi, choćby w małym stopniu, ale krok po kroku zmieniać to, co złe. Dzisiaj sobie myślę, stara, masz pięćdziesiątkę na karku! Ratuj co się da, z tego, co tam ci jeszcze zostało.

Nasze wakacje nadeszły w smutnych okolicznościach, więc pierwsze dni w Grecji, to ciągłe rozmowy o śmierci Adasia, potem, na szczęście, trochę nam odpuściło.

Człowiek to jest takie dziwne stworzenie, trzyma się dzielnie, gdy wie, że już za chwilę oderwie się od rzeczywistości i przeżyje, choćby 10-dniowy odlot w nieznane. Więc spina pośladki, wypełnia obowiązki, z nadzieją, że podczas jego nieobecności, wszystko się wyprostuje, wygładzi, wróci do normy. A potem człowiek wraca i uświadamia sobie, że nic się nie zmieniło. I że to właśnie jest norma.

To już wiecie, w jak optymistycznym nastroju jestem dzisiaj.


This song is written for money” – I sing today from the early morning.

The note, however, is written from the blogger’s obligation not to stay in the blog’s inactivity, although I do not consider it is something bad at all. Write, or not to write, what does it the f… matter, compared to the problems of this world, what?

Once I wanted to become a journalist, I naively thought, or rather dreamed to write about great things (what is it?), to impact for people, even to a small extent, but to change what is wrong with, step by step. Today I think, old, you have a 50’s on the back of your neck. Rescue what you can, from all of that you still have left.

Our holidays came in sad circumstances, so the first days in Greece are constant talks about Adam’s death, then, fortunately, we had let go a little.

Man is such a strange creature, he stays brave, when he knows that in a moment he will break away from reality and experience, if only a 10-day flight to the unknown. So he binds his buttoms, he does what he should do, with the hope, that in his absence, everything will straighten, smooth and return to normal. And then he comes back and realizes that nothing has changed. And that this is the norm.

You already know how in optimistic mood I have today.