„Jezioro łabędzie” raz jeszcze

Nie przepadam za baletem.  Nie kręcą mnie mężczyźni w pończochach, stąpający po scenie niczym zawstydzona dziewica, ściągający stopy, jak wspomniana kilka notek temu pani Róża na lekcjach rytmiki.

Nie przepadam, ale….

To co napisałam nie dotyczy „Jeziora łabędziego”, które uwielbiam i oglądam każdą możliwą odsłonę. Po ubiegłorocznym spektaklu czułam niedosyt (o tym notka TU), dlatego jak mi się tym razem trafił, miałam nadzieję, że wyjdę poruszona. Pomyślałam, któż lepiej wytańczy Czajkowskiego niż Royal Russian Ballet?

I w zasadzie tak było, ale….

Zabrakło mi czegoś istotnego, ważnego. Spektakl został wciśnięty w małą scenę, zmieniono zakończenie i wszystko wyglądało tak, jakby cięli koszty. No cóż, nawet najlepsza sala kongresowa nie zastąpi sceny teatralnej, wyposażonej we wszystkie potrzebne rekwizyty oraz zbudowane na potrzeby przedstawienia mechanizmy. Tak więc Odetta nie skoczyła ze skały, bo nie było skały, Zygfryd nie targnął się z rozpaczy (ponieważ Odetta nie skoczyła), Zły Duch zginął na zawsze (w oryginale tylko na chwilę schodzi na dalszy plan, po czym wraca zwycięski), historia skończyła się happy endem, no i generalnie wszystko poszło w kierunku „żyli długo i szczęśliwie”.

Nie twierdzę, że nie wolno zmieniać oryginału, lubię parafrazy, zabawy tworzywem scenicznym, dodawanie nowych treści, wpisywanie oryginału we współczesne formy. Jednak musi być jakaś emocjonalna kropka nad i, w przeciwnym razie widz wyjdzie z przedstawienia z niedosytem.

Jak wczoraj ja.

Może za bardzo nastawiałam się na perfekcję zespołu, jakim jest Royal Russian Ballet?

Tymczasem wcale nie był lepszy niż szwedzki, znaleziony na youtube (TU), może jedynie ruchy rąk, giętkość, płynność „łabędzich skrzydeł” rosyjskich baletnic jest rzeczywiście wyjątkowa.

Tylko… ja oczekiwałam więcej, jakiegoś wstrząsu, tanecznego katharsis, zwłaszcza, że bilety jak zwykle, były horrendalnie drogie.

Jezioro łabędzie

W ubiegłym tygodniu obejrzałam spektakl pt.„Jezioro łabędzie”, który był pracą dyplomową studentów ostatniego roku PWST w Bytomiu.

Jeśli ktoś próbowałby się w nim doszukiwać jakiejś części wspólnej z arcydziełem Czajkowskiego, to prawdopodobnie pozostałby rozczarowany. Z tamtym „Jeziorem” spektakl miał bowiem niewiele wspólnego, choć uważam, że mimo wszystko robił wrażenie.

Scena mała, trochę ponura, klimat lekko kantorowski, aktorzy w galowych ubraniach: panowie „pod krawatem”, panie w błyszczących sukniach. Gdyby nie muzyka w tle i rzucane przez aktorów od czasu do czasu słowo „swan” (dlaczego akurat po angielsku?), nikt by nie przypuszczał, że chodzi o jakąś analogię.

To była bardzo współczesna adaptacja, może za mało widowiskowa, może przegestykulowana, ale za to z całą pewnością z przesłaniem, którego nie ma w oryginale. Jeśli to było zamiarem reżysera, to osiągnął sukces bo „Jezioro łabędzie” zyskało nową, chyba ciekawą treść.

Podejrzewam, że każdy widz ujrzał w grze aktorów coś innego. Ja zobaczyłam walkę z własnymi słabościami i ograniczeniami, walkę o marzenia, toczoną ze wszystkimi, którzy próbują zatrzymać, zniechęcić, strach przed zakłamaną dorosłością, nieszczerą, brutalną, pełną pozorów, strach przed koniecznością udawania kogoś innego, strojenia się w cudze piórka. Zobaczyłam chęć bycia dorosłym i jednocześnie strach przed dorosłością

Pamiętacie jeszcze ten stan?

Ja pamiętam.

Tak bardzo chciałam życia na własny rachunek, chciałam samodzielności i wolności w podejmowaniu decyzji. Nie wiedziałam zupełnie w co się pakuję! 😉 I jeśli dzisiaj mogłabym się cofnąć w czasie, to wcale nie po to, żeby znowu mieć całe życie przed sobą. ale żeby jeszcze raz, choć przez chwilę poczuć ten stan beztroskiej niefrasobliwości,którego dzisiaj nie jestem w stanie odtworzyć. Może nawet nie do końca wierzę,że w ogóle istniał:-)

Tak czy siak, nie żałuję, że tamtego wieczora wyszłam z domu, mimo że padało, wiało i w zasadzie nie nastrajało optymistycznie.

PS. Dziwne, co notka inne, formatowanie, to nadal Onet – nie ja:)

Ale jesteście!! Nikt mi nie powiedział, że napisałam JAZIORO:-))))