Ladies night po raz czwarty, czyli „Scenariusz na miłość”

Z dumą muszę podkreślić, że z roku na rok nasze babskie grono się powiększa. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie rezerwować cały rząd 🙂

Film niestety najgorszy ze wszystkich, które przy tej okazji oglądałam. Rok temu zaczynało się z lekka makabrycznie, za to skończyło bardzo wesoło. Teraz zupełnie inaczej: ani makabrycznie, ani wesoło. Na początku może i nawet z zadatkami na komedię, ale potem już tylko nuda.

W roli głównej odwieczny amant, Hugh Grant. Nie przeszkadza mi, że nadal grywa amantów. Podobają mi się mężczyźni, którzy godnie wchodzą w dojrzały wiek, bez liftingów, malowania włosów i żałosnych prób zatrzymywania młodości. Wydaje mi się, że Grant taki jest. Tu ciekawostka, ten całkiem przystojny facet, w filmie profesor scenopisarstwa, budzi się u boku brzydkiej jak noc studentki. Czyżbym miała w tej kwestii większe wymagania jako kobieta, niż Hugh Grant jako mężczyzna? Żeby chociaż duże błękitne oczy, albo nogi jak stąd do Warszawy, a tu nic!;-) No dobra, była inteligentna.

I zdziwiło mnie jego zdziwienie, że sypianie z własną uczennicą jest nieetyczne.

Co by tu jeszcze o bohaterze…. On tak w tym filmie sobie chodzi i uczy, czasem rzuci jakąś ironiczną ripostę, kogoś obrazi, kogoś wyśmieje, summa summarum przy okazji przewartościowuje całe swoje życie. A potem następuje, jak na romantyczny film przystało, całkiem przewidywalny happy end.

Dobrze,  że chociaż tyle wzięli z komedii.

Na koniec muszę się pochwalić wygranym kuponem o wartości 50 zł na usługi kosmetyczne w pewnym lubelskim salonie. Kwota dupy nie urywa, jak by to powiedziała Chylińska, ale z drugiej strony darowanemu koniowi się do pyska nie zagląda.

Więc ciesz się Caffe, idź i zrób się na bóstwo!

LadiesNie obyło się tym razem bez wspólnego śpiewania:)

„Nauka spadania”, czyli Ladies Night, czyli wieczór filmowy w Cinema City

Nie będę robić komparatystyki stosowanej, bo to nie ma sensu. W Warszawie na Ladies Night byłam tylko raz, a Lublin z racji swoich ograniczonych możliwości zawsze wypada słabiej. Zresztą nie o to, nie o to….

Tylko o to, że byłam, że trzeci raz i że z Ewą:-)

Rozsiadłyśmy się mając nadzieję, że w tym roku nic nam nie zakłóci seansu (patrz tu) i jeśli o mnie chodzi to tak się stało. Mój telefon był tak miły i padł. Po raz pierwszy od dawna nie naładowałam baterii i w kinie miałam po prostu cudowny, święty, jedyny w swoim rodzaju spokój. Oczywiście po powrocie do domu musiałam się tłumaczyć (i co dziwne bardziej przed dziećmi), bo skoro od nich wymagam, żeby od czasu do czasu informowały o swoim istnieniu, to sama tym bardziej powinnam dawać dobry przykład. No może i miały trochę racji, w końcu przykład idzie od góry.

Jeśli ktoś nigdy nie był na Ladies Night to powiem, że na początku losowane są nagrody, a potem następuje seans filmowy, na którym zwykle wyświetlane są jakieś babskie romansidła.

Ja tradycyjnie nic nie wygrałam,  Ewa też nie. Jedynie w gadżetach, którymi obdarowali nas sponsorzy był jakiś długopis, jakiś balsam do ciała,  jakieś pudełko z cudownym proszkiem który podobno wystarczy wymieszać, wstawić do piekarnika a wyjmie się smakowite, kształtne, lukrowane babeczki. Gdyby podejść do sprawy w sposób materialistyczny, bilet się zwrócił.

Ale nam chodziło bardziej o zabawę, więc z zabawą było tak.

Film miał być z założenia komedią. Rozczarowany życiem celebryta (mocno już posunięty Pierce Brosnan) wdrapuje się na ostatnie piętro londyńskiego wieżowca mając w zamiarze wykonanie ostatniego w swoim życiu skoku. W tzw. międzyczasie  przelatuje mu przed oczami całe życie, wspomina ostatnie miesiące przesuwając się coraz bliżej krawędzi.

Pomyślałam sobie, że jeśli na babskim seansie serwuje się kobietom film rodem z sali samobójców, to ja wychodzę. Ciągle mam przed oczami spadającego z 11 piętra nastolatka (to już 10 lat!). Ujęcie następne: na dach tego samego wieżowca niepewnym krokiem wchodzi kobieta, nieśmiało wita się z przyszłym samobójcą i pyta „długo to panu zajmie?”. Zbity z tropu celebryta, wyraźnie niezadowolony z faktu, że ktoś w takim momencie na niego patrzy, odpowiada, że jak skoczy to krzyknie, żeby wiedziała, że jest już po, a wtedy ona zajmie jego miejsce.

Oczywiście w tym miejscu cała sala parsknęła śmiechem, tym bardziej, że po chwili weszła trzecia osoba w kolejce do skoku, a potem czwarta. Odetchnęłam z ulgą. Czarny humor lubię, nawet bardzo lubię, więc chociaż na początku nie było mi do śmiechu, to potem śmiałam się i to wiele razy.

Dlatego polecam film pt. ”Nauka spadania”, choć nie jest on komedią lekką łatwą i przyjemną. To raczej film o ludzkich tragediach, życiu mimo wszystko, wbrew trudnościom lub w zgodzie z nimi. Film, który pokazuje, że gdzieś na końcu przysłowiowego tunelu tli się początkowo w ogóle niewidoczne, a potem coraz mocniejsze światełko, że przyjaźń, czy miłość, mogą pojawić się w każdym, nawet najdziwniejszym momencie naszego życia i to one dają nam prawdziwą siłę.

PS. No i uwielbiam brytyjski akcent:)