Na Mazurach

Wczoraj jedliśmy obiad bezpiecznie, bez podsłuchu…..:-)

20160718_162044.jpg
Restaurant „Without eavesdropping”


We ate safely yesterday, without eavesdropping

Notka raczej dla najedzonych ;-)

Podobno połowa Polaków nie chodzi do restauracji, ponieważ „odpycha ich niesmaczne jedzenie, brud w lokalu i wciskanie do potraw nieświeżych składników” *. Z tą połową trudno mi dyskutować, prawdopodobnie trafiła na restauracje, które zamiast wspomnienia pełnych żołądków i cudownego rozleniwienia, pozostawiły w pamięci konsumencką traumę.

Natomiast część z tego drugiego 50 %, jeśli już wybierze się gdzieś „na miasto” to najczęściej miasto jest blisko domu, a wybór potrawy ogranicza się do dwuskładnikowej pizzy. Współczuję kubeczkom smakowym, które nie znają nowości!

Ja osobiście UWIELBIAM jadać poza domem. Gdyby mnie było na to stać, chyba w ogóle przestałabym gotować. A dodam, że gotuję rewelacyjnie. I jeśli już się wybiorę do jakiejś restauracji, to nigdy, przenigdy nie zamawiam  pizzy. No chyba, że jestem we Włoszech, ale to insza inszość. Nie wybieram pizzy z jednego, prostego powodu: ja robię najlepszą pizzę na świecie (zaraz po Giuliano z pizzerii przy Via Volturno w Rzymie, który robi ciasto nie do podrobienia:), więc nie ma sensu wydawać pieniędzy na jakieś jej namiastki:-)

W polskich restauracjach szukam zwykle tego, czego nie gotuję w domu, bo albo najzwyczajniej na świecie jeszcze nie umiem, albo robienie tego czegoś zajmuje zbyt dużo mojego cennego czasu. Wszak wolę go jednak tracić na czytanie lub pisanie.

Kiedyś pracowałam z przerwą lunchową w środku dnia. Często wtedy jadałam obiady w pobliskich restauracjach, wybierając coraz to inną kuchnię. Potem w domu starałam się odtworzyć to, co mi szczególnie posmakowało. To wtedy nauczyłam się robić pyszną zupę z cieciorki, krem curry, czy kurczaka z zasmażanym ryżem, do którego wspaniale pasował własnoręcznie robiony czosnkowy ocet. Ustalanie jego receptury, a potem właściwych proporcji składników trwało kilka dni, ale się udało! Do tej pory pamiętam smak spaghetti z krewetkami w greckiej restauracji, czy rybę z warzywami u Wietnamczyka (btw. tego samego, który słynął z tanich, ale pysznych potraw w barze na Stadionie Tysiąclecia, zanim jedno i drugie zlikwidowano).

Metodą prób i błędów dochodziłam do najbardziej zbliżonego smaku.  Zwykle się udawało, jednak zupa z cieciorki doprawiona była tak specyficzną arabską przyprawą, że do tej pory nie wiem, co to takiego. A szkoda!

No i z  tego wszystkiego zaczęłam być głodna, a od kulinarnych wspomnień burczy mi w brzuchu!:-)

*Metro 20 stycznia 2015, które powołuje się na dane wynikające z badań ARC Rynek i Opinia