Pobyt w Monte Gordo kończyłam będąc w słabym stanie zdrowia i ogólnym rozbiciu, które sama sobie zafundowałam.
Ja, kobieta wydawałoby się rozsądna, z jakimś życiowym doświadczeniem, niby dojrzała i niegłupia, a zachowałam się jak gówniara małe dziecko.
Wiedziałam, że wakacje spędzam w kraju, gdzie w lipcu jest zawsze około/lub powyżej 30 stopni, ale kojący wiatr od oceanu sprawia, że tej temperatury się w ogóle nie odczuwa. Powinnam więc była pamiętać, że spacer po plaży to oczywiście czysta rozkosz, ale może się skończyć źle, gdy będę nad oceanem zbyt długo, a także, gdy zapomnę o piciu. Przydarzyło mi się jedno i drugie.
Na dzień przed odlotem miałam więc klasyczne objawy odwodnienia, które, chyba ze względu na klimat, bardzo szybko przeszły w fazę zaawansowaną. Podejrzewam, że przeszłam też lekkie porażenie cieplne, chociaż przez cały pobyt pamiętałam o kapeluszu, chroniłam ciało kremami z wysokim filtrem przeciwsłonecznym, czy zakładałam pareo. A mimo to dostałam temperatury, bolała mnie głowa, brzuch, miałam mdłości i zawroty głowy. Czułam się fatalnie, byłam strasznie zmęczona, gdy tylko zamykałam oczy, zapadałam w sen.
Połowę ostatniego dnia spędziłam więc w łóżku, w klimatyzowanym pokoju, a każda próba wyjście poza hotel kończyła się kolejnymi napadami mdłości i zawrotów głowy.
Po prostu przegrzałam styki:-)
Teraz mogę się z tego śmiać, ale wtedy byłam przerażona i cieszyłam się, że następnego dnia wracam do bezpiecznej Polski, tyle że u nas w tym czasie też panowały ekstremalnie wysokie temperatury, więc ostatni tydzień urlopu pozostawałam w cieniu. Dosłownie i w przenośni.
A wiecie, co tego dnia robiłam nad oceanem, że zapomniałam o bożym świecie?
Jak wspominane już małe dziecko… szukałam pięknych muszelek:-)


PS. Pamiętajcie, że nie wszystkie muszle wolno zbierać, można o tym poczytać, np. tu.