W wolnym czasie/ In free time

W ciągu ostatnich kilku wolnych dni, zaliczyłam cały sezon „Gambit Królowej”, przeczytałam kryminał „Miałeś tam nie wracać” Wojciecha Wójcika, (świetnie napisana książka, trzyma w napięciu, zaskakuje, gorąco polecam!) oraz w trakcie uprawiania zappingu obejrzałam wiele różnych fajnych programów.

Nie wiecie, co to zapping?

To jest takie ulubione zajęcie znudzonych ludzi, np. w czasie przymusowego urlopu, choroby, lockdownu, czyli skakanie z jednego kanału telewizyjnego na drugi w poszukiwaniu inspiracji, lub czegoś, na czym będzie można zawiesić wzrok dłużej niż przez 5 minut. 🙂

Uprawiając tenże zapping trafiłam w sobotę na kolejną edycję „Lego master”, w dodatku na pierwszy odcinek tej serii. Wiem, że mogę sobie włączyć powrótkę, mam taką opcję w telewizorze, albo włączyć online, na stronie TVN, ale wiecie co, ja chyba mam sentyment do oglądania „telewizji” zgodnie z programem:-).

Ja – miłośniczka klocków Lego, a swojego czasu wręcz ich fanatyczka, miałam półtorej godziny super zabawy. Tematem przewodnim było cetrum dużego miasta. Pomiędzy istniejącymi już zabudowaniami makiety, uczestnicy programu mieli zbudować swoje własne konstrukcje, zgodnie z zasadą: spójność architektoniczna miasta oraz wartość dodana związaną z lokalizacją. Powstały piękne centra handlowe, bank, restauracja, kolorowa fabryka cukierków, park rozrywki.

Wszystkie projekty były wspaniałe! Poniżej wklejam tylko jedno w miarę sensowne zdjęcie, resztę nieudanych screenów telewizora skasowałam.

To jest moment po ataku gigantycznej morskiej ośmiornicy, która dokonała zniszczenia fabryki cukierków i wszystkiego wokół. Jak wyglądał ten budynek (i inne projekty) przed atakiem, musicie sobie sami sprawdzić na stronie TVN.

Podobała mi się kolorystyka projektów, fantazja uczestników i kreatywność wykazana w stosunkowo krótkim, 13 godzinnym czasie twórczego szału.

A tu dla porównania nasze „dzieła”, wybudowane przez dzieciaki jakieś… hm… 15 lat temu. Czas wykonania znacznie krótszy, szał… umiarkowany:-)

Już nie mogę się doczekać wnuków! 😉

Czytaj dalej „W wolnym czasie/ In free time”

Przypowieść z „Jeżycjady”/ Parable from „Jeżycjada”

Po kilku latach czytania niemal jedynie kryminałów, nastąpił przesyt. We mnie nastąpił. Chyba miałam dosyć już trupów, dramatów, nieszczęść, tragedii i rozlewu krwi.

Rzuciłam się z czytaniem w „Jeżycjadę” Małgorzaty Musierowicz. Zaczęłam od samego początku, od tej pierwszej książki z 1975 roku, która opisuje świat, jakiego już dzisiaj nie ma. To era przed-komórkowa, przed komputerowa, era wspólnych domowych obiadów, przyjaźni międzysąsiedzkich, bezinteresownej pomocy i znajdowania radości pomimo wszystko.

Przeczytałam 13 z 22 części, a akcja tej, którą mam teraz na tapecie, toczy się w 2003 roku. I wiecie co, nawet w takich lekkich młodzieżowych książkach można zaobserwować zmiany w społeczeństwie. Zmienia się świadomość Polaków, a chociaż główni bohaterowie próbują trzymać się dawnych przyzwyczajeń, celebrują rodzinność, ciepło domowego ogniska, szacunek dla rodziców, to jednak nawet oni czują, że są już reliktem przeszłości.

W jednej z książek tego cyklu, młoda mama trójki dzieci, w tym bliźniaków, zmęczona po ciężkim dniu, opowiada przyjaciółce przypowieść o czterolistnej koniczynie, więc i ja się nią z Wami podzielę:-)

Pewna kobieta znalazła czterolistną koniczynę. Wiedziała, że przynosi ona szczęście, więc zawołała całą swoją rodzinę, zaprosiła przyjaciół, ulubionych sąsiadów, żeby poczekać na ten cud. Trwając w oczekiwaniu zasiedli przy stole wpatrując się w zielone listki, a ponieważ nic się nie działo, zaczęli rozmawiać, zjedli wspólny posiłek, posłuchali muzyki, obok dzieci bawiły się swoimi zabawkami, na dworze szalała burza, a w domu, było ciepło i przytulnie.
Czekając na szczęście przesiedzieli tak do rana, aż w końcu rozeszli się rozczarowani, że szczęście nie nadeszło.

I co Wy na to?:-)

Ida Borejko_rys. Beaty z Bloga Caffe.jpg
Ida Borejko_rys. Blog Caffe

PS. Tak mnie dzisiaj parabolicznie naszło, chyba dlatego, że długo nie pisałam i się stęskniłam:-)

PS.2 Wszędzie te prawa autorskie! Chciałam wrzucić jakieś fajne zdjęcie zwariowanej Idy, bohaterki 5 części serii i nie mogę, bo nawet do tych najstarszych rysunków ktoś mógłby mieć ewentualne roszczenia.

Nie to nie. Sama narysowałam 😉

Tak właśnie wyobrażałam sobie kiedyś Idę. Tylko oczywiscie rudą:-)

Czytaj dalej „Przypowieść z „Jeżycjady”/ Parable from „Jeżycjada””

Bo syn odchodzi, córka zostaje/ Because the son leaves, the daughter stays

pobrane (6)Ostatnio na organizowanej przez nas domówce (kiedyś bym napisała „prywatce”) usłyszałam od jednej z koleżanek, że rodzice synów są zawsze skazani na to, że synowie w dorosłym wieku „pójdą za żoną”, a rodzice zostaną na stare lata sami. Usłyszałam też, że to córka ma biologicznie, czy genetycznie zakodowany silny związek z własnymi rodzicami, to ona więc częściej do nich dzwoni, opiekuje się nimi, odwiedza. Synowie łatwiej przecinają pępowinę, rozpoczynają samodzielne życie, raczej rzadko uwzględniając w tym nowym życiu rodziców. Chyba, że rodziców żony.

Nie muszę mówić, że rozgorzała dosyć ciekawa dyskusja na ten temat, bo wśród naszych gości byli w przeważającej części rodzice synów, a wśród nich z kolei np. pielęgniarka. To ona właśnie, w trakcie swojej wieloletniej pracy zaobserwowała, że jeśli stara matka lub ojciec trafiają do szpitala, to zwykle czynności związane z toaletą czy karmieniem, a więc te wymagające częstych wizyt i dobrego nastawienia, wykonują córki. Synowie pojawiają się w niedzielę, poprawią poduszkę, pospacerują po korytarzu, rzucą jakąś kąśliwą uwagę personelowi szpitala i tyle.

Poczytałam trochę, co na ten temat mówią psychologowie. Generalnie najzdrowszy układ jest taki, gdy dziecko (bez względu na płeć) w odpowiednim momencie opuści dom i założy własną rodzinę. Wtedy, dojrzewając do własnego rodzicielstwa samodzielnie kreuje dalsze życie, jednocześnie (i to jest stanowczo podkreślane przez psychologów) nie tracąc kontaktu z rodzicami, by zaopiekować się nimi, jeśli zajdzie taka potrzeba. To jest jednak bardzo wyidealizowany obraz społecznych oczekiwań, bo przecież doskonale wiemy, że najczęściej bywa inaczej. I to inaczej w zależności od tego, czy mamy córkę czy syna.

Oczywiście prawdą jest, że młodym powinno się pozwolić na życie w zgodzie z samym sobą. Jednak tu smutna dla niektórych rodziców wiadomość: jeśli wcześniejsze relacje z ojcem i matką nie pozwalały na osiągnięcie niezależności, to drastyczne odcięcie się od domu przyniesie dziecku więcej pożytku, niż staranie się o wzorcowe relacje z rodzicami. Jestem jednak przekonana, że gdy już obie strony przepracują we własnej głowie problem (jeśli taki istnieje), pozwolą mu wybrzmieć bez wzajemnych oskarżeń i pretensji, gdy opadną emocje, (zakładając, że dostaną od losu odpowiednio dużo czasu), będą mogli na nowo te relacje zbliżać. Na nowych zasadach.

Bo dorosłe dziecko prawdopodobnie nadal kocha swoich rodziców, jedynie do szczęścia ich już nie potrzebuje. A czasem nawet wręcz przeciwnie, żeby być szczęśliwym musi od nich odejść.

I dopiero ten ostatni fakt jest według mnie powodem do smutku.

Co Wy o tym wszystkim sądzicie, córka czy syn, stereotyp, czy prawda?


Recently, at the party which I organized, I heard from one of my friends that sons’ parents are always condemned to the fact that sons of an adult age will „follow their wife” and their parents stay alone for the old years. I also heard that the daughter has a biologically or genetically encoded strong relationship with her own parents, so she often calls them, looks afte and visits them. Sons are more likely to cut the umbilical cord, start an independent life, rather rarely take into account in this new life of parents. Unless, the parents in law 🙂

I do not have to say that there was quite interesting discussion, because among our guests were mostly parents of sons, and among them, for example, a nurse. During
many years of work she observed that if an old mother or father goes to a hospital, usually activities related to the toilet or feeding, and therefore those requiring frequent visits and a good attitude, are performed by daughters.

The sons appear on Sunday, they will change the pillow, they will take a parent for a walk trhought the corridor, they will say some comment to the hospital staff and that’s all.

I read a little what psychologists say about it. Generally, the healthiest arrangement is when a child (regardless of gender) leaves home at the right time and sets up his own family. Then, matured to own parenthood, creates his own family life, at the same time (and this is strongly emphasized by psychologists) without losing contact with parents, to take care of them, if the need arises. However, this is a very idealized picture of social expectations, because we know perfectly well that it usually happens differently. And it’s different depending on whether we have a daughter or son.

Of course, it is true that young people should be allowed to live in harmony with themselves. However, here sad news for some parents: if earlier relationships with father and mother did not allow to achieve independence, then drastic separation from the home will bring more benefit to the child than to strive for a model relationship with parents. I am also convinced that when both sides reconsider the problem in their own heads, it will allow to resist without mutual accusations and complaints, when emotions fall, (assuming that they will get enough time from fate), they will be able to re-create relations approach. With new rules.

Because an adult child probably still loves his parents, but does not need them anymore to became happy. And sometimes even the opposite.

And only this last fact is, in my opinion, a reason for sadness.

What do you think about all of above, a daughter or son, a stereotype or a truth?

Żeby się tak chciało, jak się czasem nie chce

Im piękniej na dworze tym trudniej mi się zmusić do czegokolwiek poza działaniami odtwórczymi. Mocno się zastanawiam, czy wchodzę już w pierwszą fazę prokrastynacji, (kto nie wie co to takiego, to zapraszam do mojej starej notki TU) czy to tylko znane wszystkim, pojawiające się od czasu do czasu, wiosenne przesilenie.

Najchętniej zakładałabym sportowe ciuchy, wygodne buty, brała psa na smycz i w drogę. To akurat mogę bez opamiętania oraz względu na obolałe stopy. Ale ponieważ jak wiadomo, w przyrodzie nic nie ginie, dlatego i u mnie, pewne niedobory z jednego obszaru przenoszą się na drugi.

Czytam. Wcześniej książki, które miały mnie wprowadzać w dobry nastrój, odstresowywać, bawić. Potem poszłam kluczem bestsellerów, empikowych hitów, nowości polecanych na Facebooku. Ostatnio przerzuciłam się na kryminały. Im ciekawsza lektura, tym więcej kradnę dla niej chwil, a przecież nadal pracuję, sprzątam, gotuję, no i oczywiście udzielałam się towarzysko. Dlatego uważam, że 5 przeczytanych książek w marcu, to całkiem niezły wynik.

Mogę z całym spokojem sumienia polecić „Gniew” i „Uwikłanie” Miłoszewskiego. Przeczytałam je właśnie w tej, niechronologicznej kolejności. Śmiałam się, że ja czytam Trylogię Miłoszewskiego tak, jak kiedyś kręcili Trylogię Sienkiewicza, od d….. strony. Do kompletu  brakuje mi „Ziarna prawdy”. Poluję na e-booka, bo można powiększyć czcionkę:-)

Ten brak chronologii okazał się całkiem ciekawym doświadczeniem. Czytając „Gniew” wiedziałam już jak będzie wyglądało życie głównego bohatera w „Uwikłaniu”, którego akcja toczy się 10 lat później. Bawiły mnie wyrzuty sumienia, jakie odczuwał, gdy chodziło o jego relacje z kobietami.  W pierwszej części jeszcze wierzył, że mając fajną żonę, wygra z pragnieniami, w ostatniej stanowił przykład faceta, którego andropauza i niebezpieczna praca pozbawiły dylematów, doprowadziły do takiego życiowego zakrętu, za którym żaden realny, silny związek nie jest już możliwy. Pozostają marzenia.

Niestety z zazdrością charakterystyczną dla osoby, która chciała kiedyś zostać pisarką, muszę powiedzieć, że Miłoszewski pisze rewelacyjnie. Jego dosadność nie przekracza granicy dobrego smaku, a rzucane mimochodem kurwy, są całkiem na miejscu. Profesor Miodek powiedziałby, że są wręcz niezbędne. „Uwikłanie” w wersji książkowej znacznie lepsze niż ekranizacja, choć dzięki bardzo dobrej grze aktorskiej, film też się fajnie ogląda. Jednak to książka wciąga, drażni, zmusza do myślenia. „Gniew” zabiera w niełatwą podróż, pokazuje niesielankowe rodziny, skrzywdzone kobiety, zakłamane małżeństwa, trudne macierzyństwo. Walkę o prawo do godnego życia.

Trylogia Miłoszewskiego (a przynajmniej ta jej część, do której dotarłam) nie należy do gatunku „lekkie, łatwe i przyjemne”. Nie wprawia w dobry nastrój, pokazuje świat, który nie jest czarno-biały, świat pełen duchowych rozterek i moralnych wypaczeń.