Mój ulubiony widok z ulubionego mostu. Brat uznał, że Warszawa na tym zdjęciu wygląda trochę apokaliptyczne, a skoro tak, to całkiem nieźle się komponuje z Covidem, prawda? (taki mroczny żarcik przy piątku;-)
PS. Przed wstawieniem do wpisu, wyświetliłam zdjęcie w telefonie, i wtedy zobaczyłam, że w prawym górnym rogu ekranu jest czarna plamka, taki przecinek właściwie. Myślałam, że mam po prostu brudny ekran, więc zaczęłam go przecierać ściereczką do okularów, potem użyłam płynu do mycia monitorów. Niestety plamka nie schodziła, więc zmartwiłam się, że to może kolejna rysa (ostatnio porysowałam telefon na przejażdżce rowerowej), jednak przy dotyku nie wyczuwałam żadnej nierówności. I wtedy zorientowałam się, że nie to rysa na ekranie tylko złapany w locie ptak. Widzicie go?
W sobotę zrobiliśmy na rowerach 46 km!! Byliśmy w Parku Młocińskim, który ma tak samo przyjemne aleje, jak Las Kabacki i świetną ścieżkę zdrowia. W czasie II wojny światowej teren parku był terenem walk zarówno w czasie wojny obronnej w 1939 r., jak też później, gdy działało tu Zgrupowanie AK Kampinos, szczególnie aktywne w okresie powstania warszawskiego. Jak podaje Wikipedia, do dzisiaj można odnaleźć ślady pocisków w starodrzewie i kule wyłuskiwane z drewna ściętych starych drzew.
Wracając zrobiliśmy rundkę po Żoliborzu, zjedliśmy obiad w jednej z knajpek przy Al. Jana Pawła II i powlekliśmy się do domu. Dosłownie, tylko koło za kołem:-)
Przystań Młociny
Trochę przesadziłam ustalając trasę i pod koniec wycieczki kolana odmawiały mi posłuszeństwa. Największe problemy sprawiało mi siadanie i wstawanie:-). Mimo to, co zrobiła Beata? W niedzielę znowu wskoczyła na rower. Jednak tym razem po to, żeby pojechać nad wodę i poleżeć na zielonej trawce. Z okolicznych miejscówek jedynie Jeziorko Czerniakowskie pozytywnie przeszło badania sanepidu i można się w nim kąpać. Bardzo lubimy to miejsce, dlatego decyzja zapadła szybko i bez marudzenia.
Takie okoliczności przyrody w drodze nad jeziorko.
Oczywiście na plaży nadal trzeba zachowywać dystans społeczny i zakrywać twarz, ale w rzeczywistości, jak to w rzeczywistości. Tłum plażowiczów, dużo biegających dzieci, kolejki po gofry i lody, no i ani jednej maseczki. Z drugiej strony, jak iść do wody w maseczce? Staraliśmy się więc zachować dystans, a maseczkę sobie odpuściliśmy. Rozłożyliśmy się w dużej odległości od innych, w wodzie odpływałam na bezpieczną odległość. Liczę też trochę na to, że prażące wczoraj do nieprzyzwoitości słońce, osłabiło drania, choćby na ten jeden dzień:-)
Jeziorko Czerniakowskie, w tle kominy Elektrowni Siekierki
A Wisła sobie płynie, i życie w jej sąsiedztwie toczy się prawie jak dawniej.
Straszyli burzami, deszczem, gdzieniegdzie chyba też gradobiciem, ale w Warszawie była piękna, słoneczna pogoda. W związku z tym udało nam się zrobić dwie wycieczki rowerowe, trochę się nawet opaliłam. Sobotnia to w zasadzie wypad obiadowy, połączyliśmy przyjemne z pożytecznym jadąc rowerami na pobliski Festiwal Food-trucków, natomiast niedzielna była już poważną przejażdżką, bo zrobiliśmy w sumie ponad 35 kilometrów.
Pojechaliśmy do Lasu Kabackiego z zamiarem zjechania go wzdłuż i wszerz, odszukania miejsca katastrofy samolotu, którym leciała Anna Jantar, oprócz tego kilku pomników przyrody, o których przeczytałam w necie. Niestety ostatnio pojawiły się komary, a jak są komary to oczywiście wszystkie przylatują do mnie, więc uciekliśmy stamtąd dosyć szybko i wtedy okazało się, że znaleźliśmy się w… Powsinie. Do domu mieliśmy 16 km jazdy bardzo wygodną, szeroką ścieżką rowerową, na całej trasie bez zbyt częstej konieczności przechodzenia przez ulicę.
W tle widać Świątynię Opatrzności Bożej, a nawet Pałac Kultury. Uwielbiam takie widoki, aż po horyzont.
Wisła rozlała się szeroko, w wielu miejscach kraju jej poziom przekroczył stan alarmowy. U nas jest tak, jak poniżej, plaże zalane:
Ten widok też bardzo lubię.
Wieczorem obejrzałam na TVN film „Covid-19: Świat w zagrożeniu”, będzie powtórka 8 lipca, polecam. Pokazuje całą prawdę o pandemii, krok po kroku, od Chin, przez Włochy, Hiszpanię, USA i Indie, uwzględniając jej humanitarny aspekt, etykę lekarską, łamanie praw człowieka, zadufanie polityków, opieszałość. No i jest tam też polski akcent, czyli komentarze niesamowicie charyzmatycznego i bardzo kompetentnego profesora K. Simona. Tego człowieka mogłabym słuchać bez końca. Nawet o pandemii:-)
Porysowałam ekran mojego pięknego, wypasionego, ukochanego telefonu! W sierpniu minie 2 lata od zakupu, a on do tej pory wyglądał jak nowy. A wszystko przez uchwyt do telefonu, taki do zamontowania na hulajnodze, który kupiłam w sobotę. Niestety nie wypolerowali dobrze tego miejsca, w które wsuwa się telefon, a ja nie zwróciłam na to uwagi. Jestem zła.
Marek zrobił lekkie samobiczowanie u siebie na blogu, ja dzisiaj zrobię u siebie. Bo otóż wczoraj wykazałam się, nie tyle niestosownością, chociaż można i tak na to spojrzeć, co najzwyklejszą głupotą.
W Warszawie, na Czerniakowskiej jest dwustopniowe przejście dla pieszych, o którym wiem, że ono jest dwustopniowe, bo na samym początku pokonywania tej trasy mało nie wpadłam pod samochód. Ktoś z pieszych mnie zatrzymał, a samochody obtrąbiły jak farbowaną blondynkę (ja nie wiem, czy to politycznie tak pisać:-). Oczywiście są tam światła, ale przy ostrym słońcu, albo głębokim zamyśleniu, człowiek po prostu nie zauważa, że na jednym przejściu jest zielone, a na następnym nadal czerwone. Drugi przypadek, który podziałał na mnie niczym ćwiczenie mnemotechniczne na pamięć, był wtedy, kiedy to ja zatrzymałam rowerzystkę, nieświadomą tej dwustopniowości. Ona na pewno skończyłaby pod kołami, bo samochód wpadł na jezdnię z piskiem opon, nie miałby szans, żeby zahamować.
Trzeci przeżyłam wczoraj. Jak idiotka, ze słuchawkami na uszach (tak!!), zasłuchana we własne szczęście, oraz w „What can I do” Smokie (powrót do przeszłości:-), przejechałam po całości.
I oczywiście zostałam strąbiona, a pod nosem kierowcy poleciało pewnie parę urw:-), ale i za pierwszym razem i teraz, całkowicie sobie na to zasłużyłam.
Na szczęście żyję.
W dodatku, tak jak Markowi, jest mi wstyd, bo ok, słucham w czasie jazdy muzyki, ale zawsze, naprawdę zawsze, mam ją nastawioną tak, żeby słyszeć co się dzieje dokoła. Tym razem beztrosko odleciałam w marzenia, a akurat nikt mnie tym razem nie zatrzymał.
Także, taka przestroga dla użytkowników dróg i chodników:-)
Mam nadzieję, że już wkrótce będzie na tyle fajnie, że w końcu pojadę do pracy rowerem, a nie hulajnogą. Hulajnoga jest super, ale chodzi o to, aby było nie tylko dla ducha (hulajnoga to niezła zabawa), ale też dla ciała. Tym bardziej, że już dawno temu zostaliśmy zaproszeni na wesele, ale dopiero teraz wiemy na pewno, że wesele będzie, więc trzeba się wylaszczyć i zadbać o formę;-)
Poza tym, uznaliśmy w firmie, że po naprawdę pracowitych, ciężkich, stresujących miesiącach pandemii, należy nam się urlop, więc zamierzam już niedługo zaszyć się na prawie dwa tygodnie, nad jednym z lubelskich jezior. Stąd też tytuł notki, trochę zaklinam pogodę, ale rozumiecie, że pogoda nad polskim jeziorem to sprawa kluczowa:-)
Poza tym, przyznam się Wam z lekkim oporem (bo wiem, że wiele osób ucierpiało), że dla mnie okres odosobnienia był jednym z fajniejszych w ostatnim czasie. Wykorzystałam ten czas na maksa i teraz jakoś rzadziej myślę o nowych przypadkach, śmierci, zagrożeniu, a częściej optymistycznie patrzę w przyszłość. Ale to chyba dobrze, prawda?:-)
W czasie pandemii mam znacznie więcej pracy niż przed. Nie narzekam, cieszę się, że w ogóle ją mam, bo wiem, że ci co siedzą w domu i obcięli im pensje, lub stracili swój biznes, woleliby być zarobieni po łokcie i żeby było normalnie. Tak więc nie narzekam, tłumaczę jedynie, dlaczego nie mam czasu na bloga.
Od ubiegłego poniedziałku wróciłam do biura i zaczął się problem z dojazdami. Obiecałam sobie, że do czasu, aż nie będzie całkowicie bezpiecznie, nie będę korzystać z komunikacji miejskiej. Z dwóch powodów. Pierwszy jest oczywisty, wirus utrzymuje się w zamkniętych pomieszczeniach dosyć długo, więc w autobusie łatwiej się zarazić mimo cyklicznej dezynfekcji. Drugi powód jest ważny z innego punktu widzenia. Otóż, ja mam do pracy tylko 6 ,5 km, więc mogę sobie zorganizować inną formę dojazdu, a nawet, od biedy, przejść na piechotę. Są jednak tacy ludzie, którzy dojeżdżają z przedmieść Warszawy, i dla nich ZTM to jedyna dostępna forma transportu, a trzeba pamiętać, że ilość miejsc w autobusach jest teraz znacznie ograniczona.
Więc pozostaje mi przy ładnej pogodzie rower, a przy gorszej trochę logistycznej kombinacji, ale bez tragedii. W te gorsze będę dojeżdżać samochodem w pobliże strefy płatnego parkowania i przesiadać się… na hulajnogę!!:)))
A jak Wy docieracie do pracy?
À propos pogody: Zdjęcie zrobione dzisiaj w drodze do pracy. A gdzieś tam w górach spadł śnieg:)
Zrobiliśmy 22 km, wieczorem bolały mnie kolana, ale umysł był zrelaksowany i wolny od wszystkich covidów tego świata. Było ciepło, słonecznie, złapałam trochę witaminy D3, a poza tym, takie pierwsze po okresie jesienno-zimowej stagnacji, obwąchiwanie starych kątów, sprawia mi zawsze najwięcej frajdy.
Czułam się trochę jak Tancerka, wolna i szczęśliwa, z dłońmi uniesionymi w rytmicznym szale, a trochę jak Syrenka, zakneblowana i z niepokojem, ale odważnie, patrząca w przyszłość. Takie tam analogie;-)
Poza tym uważam, że najpiękniej normalność udaje natura, prawda?
Nie wiem jak to jest u Was, ale u nas przegląd techniczny rowerów odbywa się zawsze przed sezonem. Jesienią nigdy nam nie po drodze do serwisu, znacznie prościej jest odwiesić rower na haku, na którym grzecznie czeka, z głęboką nadzieją, że sobie o nim kiedyś przypomnimy i z naszą równie głęboką nadzieją, że nie zostanie skradziony.
Nie został. Na szczęście miłośnicy nabywania rowerów w taki właśnie sposób, omijają szerokim łukiem te, które najlepsze lata mają już dawno za sobą. A nasze mają, nawet moja śliczna damka już skończyła 5 lat!
Tak więc wczoraj wyruszyłam w miasto. Jejku, jak cudownie było wyrwać się z domu i pojechać, hen, w obce landy dzielnice:-) Jakby mnie ktoś wypuścił z klatki!
Po powrocie z przejażdżki, już przed blokiem, spotkałam sąsiada spacerującego ze swoją śliczną sunią rasy cocker spaniel, która zawsze przyjaźnie, z merdającym ogonkiem przybiegała do mnie, żeby się przywitać. Ja ją głaskałam po głowie, zagadywałam kilka słów do niej albo do sąsiada i psina uspokojona odchodziła dalej spacerować.
Wczoraj spojrzała na moją twarz, zamiast której ujrzała wydłużony kształt maski, może skojarzyła to z psim pyskiem:-) i najpierw zawarczała, potem mnie głośno obszczekała, a na koniec ostentacyjnie pociągnęła smycz w przeciwną stronę.
W sumie to dobrze, że przed odejściem nie podniosła nogi… 😉
Zwierzęta są bardzo mądre, one i bez oglądania telewizji wiedzą, że sytuacja jest co najmniej dziwna.
Słońce obudziło mnie promieniami słońca, jakby zupełnie nie pamiętało, że jeszcze kilka dni temu przysłaniał je cywilizacyjny smog, na przemian z chmurami deszczu. Rowery miejskie już zaparkowały przy Placu na Rozdrożu, i trwają w radosnym (naprawdę!:-) oczekiwaniu. Na rowery czekałam, bo one mi niesamowicie ułatwiają życie w Warszawie, kiedy potrzebuję szybko dostać się z miejsca na miejsce, a komunikacja nie uwzględnia drogi na skróty.
Wiewiórki szaleją w Ujazdowskim, urządzając sobie gonitwy, jeszcze ciągle bezlistnymi, konarami drzew.
I tak naprawdę dopiero teraz mogę powiedzieć, że mamy w mieście wiosnę, nawet jeśli nie jest to wiosna kalendarzowa:)
A także, że sezon na poranne spacery uważam za otwarty.
Miłego dnia!!
PS. A ja niezmiennie zapominam, że powinnam nagrywać filmy w poziomie:(
Czy ktoś z Was zna program/aplikację, do przycinania tych czarnych boczków?
Nareszcie jeżdżę do pracy rowerem i nie marznę w ręce, uszy, ani inne części ciała. W dodatku kupiłam kurtkę, która spełnia prawie wszystkie wymagane przeze mnie normy,jeśli chodzi o ubranie sportowe, to znaczy, jest ciepła, przewiewna i się w niej nie pocę! Wożę ją zawsze w plecaku na wypadek zmiany pogody, w dodatku ma wszyte odblaski, więc widać mnie wieczorem z daleka. Poprzednia była śliczna, czerwona, fajnie dopasowana, ale po kilometrze czy dwóch zaczynałam się czuć jak w minisaunie. Kolejny raz przekonałam się więc, że w przypadku ubrań sportowych uroda to nie wszystko.
Wracając do przejażdżki, choć raczej powinnam napisać, do wspinaczki, bo akurat wprowadzałam rower pod górę, wzdłuż ul. Górnośląskiej (próba podjazdu choćby na najniższym biegu niezdana:-), nagle zauważyłam nadjeżdżającego z naprzeciwka, na wózku inwalidzkim, chłopaka, który sprawiał wrażenie, jakby nie mógł skoordynować pracy przednich i tylnych kół. Próbował nie wypaść na ulicę, nie porysować stojących obok samochodów, a jednocześnie nie rozpędzić się za bardzo, bo w tym konkretnym miejscu ulica ma naprawdę ostry spadek. Odstawiłam rower i zaproponowałam pomoc. I wiecie co się stało?
Okazało się, że to student, który w ramach programu „Warszawa bez barier”, testował możliwość poruszania się po mieście wózkiem inwalidzkim, ale student w pełni sprawny fizycznie, stąd brak doświadczenia i nieporadność w kierowaniu wózkiem. Przypadła mu w udziale właśnie Górnośląska i chyba Myśliwiecka. Trudne, strome ulice.
I pomyślałam, że to świetny pomysł, że program realizują również osoby zdrowe. Po pierwsze mogą wejść na chwilę w świat osoby niepełnosprawnej, który z pozycji wózka wygląda z całą pewnością inaczej i widać wszystkie niedoskonałości warszawskich chodników. Po drugie, myślę, że po takim teście człowiek sprawny inaczej patrzy na własne możliwości, docenia te dobra, które zostały mu dane. Taka emocjonalna wartość dodana. Jak myślicie?