Wspomnienie/ Memory

Bardzo o nas w Rzymie dbali. Kelner wydmuchiwał mi nawet z talerza paproszki…

img_7657.jpg

I własnymi palcami dłubał w nim wyskubując przypalone kawałki pizzy, żebym nie musiała ich jeść, ani nawet oglądać 😉

img_7654.jpg

Chyba powinnam się cieszyć, że nie ugryzł, żeby spróbować czy dobrze wypieczona:-)
Najśmieszniejsze, że ta pizzeria wygrała jakiś ranking w prestiżowym poradniku kulinarnym. Kolejka była jak za czasów komuny po papier toaletowy. Pizza smakowała ok, ale wiecie…. znowu mogłabym zacytować Chylińską 😉

Może to wszystko z pośpiechu i presji tego tłumu za drzwiami?

Mimo to naprawdę tęsknię za Rzymem:-)  Uwielbiam to miasto!!

***

They cared for us very much in Rome. The waiter blows out the fuzz from the plate …
And with his own fingers he plucked burnt pieces of pizza, not to let me eat them or even watch 😉
I think I should be glad that he did not bite it to try whether it is well baked 🙂
The funniest thing is that this pizzeria won a ranking in a prestigious culinary guide. The queue was like in the shop for toilet paper in communist times. Pizza tested ok, but no revelation. Just pizza.

Maybe it’s the rush and the crowd behind the door?

Despite such local flavours, I really miss Rome 🙂 I love that town!!

SAR-kastycznie nieco o współczynniku zdrowej pogawędki

Ostatni pobyt we Włoszech przypomniał mi, jak dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach początków ery komórkowej śmiałyśmy się z koleżanką widząc na ulicy faceta, który prowadził rozmowę korzystając z bluetootha. Wiecie jak to wyglądało, idzie facet po chodniku i gada do siebie. W dodatku, co chwilę wybuchając śmiechem, nienormalny jakiś! 🙂

Podobne zdziwienie, ale już zdecydowanie mniejsze (dojrzałość jednak zobowiązuje 😉 ) przeżyłam ostatnio w Rzymie. Tam, co dziesiąty użytkownik komórki (powiedzmy z tych młodszych użytkowników) prowadzi rozmowę w trybie głośnomówiącym. I nieważne**, że przechodnie uczestniczą w jakiejś dziwnej telekonferencji, ani że prowadzone w taki sposób rozmowy, tak jak tamta sprzed lat, wyglądają dziwnie. I skąd w ogóle taka moda?

No otóż to wcale nie moda, ani szpanowanie nowym modelem iPhona. Włosi są po prostu bardziej uświadomieni. Oni prawdopodobnie już doskonale wiedzą, co to takiego SAR* i wolą wyglądać dziwnie niż wyhodować sobie glejaka.

Z tym glejakiem to oczywiście przesadzam, ale przedmiotem najnowszych badań coraz częściej staje się mózg i wpływ emisji fal elektromagnetycznych na nasze zdrowie.

Specjaliści z WHO informują, że efekty zdrowotne, takie jak bóle głowy i nowotwory mózgu, najprawdopodobniej nie są wywoływane przez telefony komórkowe, czy anteny telekomunikacyjne. Ale po pierwsze prawdopodobieństwo to nie pewnik. Po drugie, organizacje prozdrowotne niektórych krajów europejskich zalecają, by jednak zmniejszać promieniowanie w okolicy głowy, trzymać telefony z dala od ciała, na noc wyłączać WiFi i routery. A po trzecie, coraz częściej mówi się o tym, że te same słuchawki, które miały być lepszą, zdrowszą alternatywą, zwiększają emisję szkodliwych fal elektromagnetycznych.

Może Włosi po prostu przywiązują do tej wiedzy duże znaczenie i szukają rozwiązań. A póki co wybierają takie, które jest w zasięgu ręki. Czasem im prostsze rozwiązanie, tym lepsze.

Poza tym, skoro nawet te wypasione, stanowiące przedmiot zachwytu i zazdrości flagowe modele, odznaczają się zbyt wysokim SAR, to po co niepotrzebnie ryzykować?

*SAR

*PROMIENIUJĄCE TELEFONY

** napisałam razem, a przez tyle dni wyświetlało się osobno… jak to możliwe?

Intelektualny fed up

Weekendu majowego w zasadzie nie było. Za to, po kilku dniach spędzonych w pracy powstała bardzo pożyteczna polska wersja instrukcji obsługi, bardzo pożytecznego urządzenia, dla bardzo pożytecznej instytucji. Powinnam być dumna i usatysfakcjonowana, ale jeszcze nie mam siły:)

Majówki nie było, ale było niedzielne spotkanie z przyjaciółmi, którzy wiedząc o naszej wycieczce do Rzymu oraz planach wyjazdu do Lizbony w przyszłości, przygotowali kolację we włosko-portugalskim stylu. A w zasadzie w śródziemnomorskim, ponieważ były również ośmiorniczki w sosie greckim (słodko pikantny, na bazie miodu, rewelacja!!), oraz hiszpańskie croquetas de jamón*.

Nie obyło się bez prawdziwej włoskiej kawy podanej z pysznymi pasteis de nata** –  portugalskimi tartaletkami z francuskiego ciasta (fajne połączenie:-), które, jak nas zapewniali gospodarze, nie odbiegały w smaku od oryginału. Mam nadzieję, że już niedługo będę mogła potwierdzić…. lub zaprzeczyć. Termin naszego wyjazdu, co prawda jeszcze nie został ustalony, ale ja mentalnie jestem gotowa!

I jak tu trzymać linię:)

Dzisiaj znowu w pracy, ale już bez tego napięcia, pędu, obaw, że się nie zdąży na czas, że umowa, terminy i zobowiązania.

A wieczorem może napiszę notkę, którą miałam napisać wczoraj, (a nawet w ubiegłym tygodniu), ale po powrocie do domu padłam jak nieżywa. Intelektualnie nieżywa. Dlatego nawet zwykła blogowa notka była zadaniem w stylu każdej z 12 prac Herkulesa:)

Nie robiłam zdjęć wszystkiego co na stole (jak co poniektórzy:-), więc dla zobrazowania wrzucam linki znalezione w sieci *np. tu  i **np. tu

Notka dla psiarzy i kociarzy

Dostałam od Marka smsa „Hallo! Rusz się, weź się w garść”:) Na pytanie „Dlaczego?”, odpowiedział „Bo już za długa przerwa na blogu!”. Miał rację, równy miesiąc…

Wczoraj wyczytałam, że pewien turecki imam na czas zimowych miesięcy, otworzył meczet dla bezpańskich kotów. Symptomatyczne jest to, że artykuł opisujący wydarzenie zaczyna się od słów „Abstrahując od kwestii religijnych”, jakby autor z góry założył, że w dobie nachalnej islamizacji Europy, nawałnicy imigracyjnej, dżihadu, który coraz częściej określany jest mianem dżihadu seksualnego, czytelnicy najpierw odniosą się właśnie do tego.

W centrum katolickiego Rzymu działa dosyć prężnie schronisko dla kotów i jakoś nie trąbi się o tym na wszystkich możliwych portalach społecznościowych, choć uważam, że to akurat szkoda, bo dobre inicjatywy warto reklamować (o schronisku pisałam TU). Nie chciałabym też, żeby ktoś odniósł wrażenie, że próbuję pomniejszać gest imama, bo przecież pomógł i to się liczy.

Zawsze mnie wzrusza ludzka (dosłownie i w przenośni) wrażliwość wobec zwierząt. I nie dziwi przywiązanie oraz pragnienie spędzania czasu ze swoim pupilem tak często, jak to możliwe. To przecież wspaniałe! Sama bym chciała, ale nie liczę na wyrozumiałość mojego szefa w tym względzie:-).

W Wenecji widywałam psy nawet w kościele. Grzecznie czekały, leżąc w bocznej nawie, aż skończy się msza. Nikt nie komentował, nie prawił morałów, nie próbował wyprowadzić. Widywałam je w sklepach. Czasem dlatego, że pracowała tam ich pani, miały wtedy swoje legowisko i miseczkę z wodą, czasem wchodziły do sklepu z właścicielem robiącym zakupy (nie widziałam zakazu wprowadzania psów). A czasem, bo wiedziały, że dostaną coś smacznego:-) Tak czy siak, ludzie i zwierzęta żyją tu obok siebie i dla siebie. Wspaniała symbioza i zrozumienie, które bardzo mi się podoba. Chciałabym móc napisać to samo o Polsce.

Notka raczej dla najedzonych ;-)

Podobno połowa Polaków nie chodzi do restauracji, ponieważ „odpycha ich niesmaczne jedzenie, brud w lokalu i wciskanie do potraw nieświeżych składników” *. Z tą połową trudno mi dyskutować, prawdopodobnie trafiła na restauracje, które zamiast wspomnienia pełnych żołądków i cudownego rozleniwienia, pozostawiły w pamięci konsumencką traumę.

Natomiast część z tego drugiego 50 %, jeśli już wybierze się gdzieś „na miasto” to najczęściej miasto jest blisko domu, a wybór potrawy ogranicza się do dwuskładnikowej pizzy. Współczuję kubeczkom smakowym, które nie znają nowości!

Ja osobiście UWIELBIAM jadać poza domem. Gdyby mnie było na to stać, chyba w ogóle przestałabym gotować. A dodam, że gotuję rewelacyjnie. I jeśli już się wybiorę do jakiejś restauracji, to nigdy, przenigdy nie zamawiam  pizzy. No chyba, że jestem we Włoszech, ale to insza inszość. Nie wybieram pizzy z jednego, prostego powodu: ja robię najlepszą pizzę na świecie (zaraz po Giuliano z pizzerii przy Via Volturno w Rzymie, który robi ciasto nie do podrobienia:), więc nie ma sensu wydawać pieniędzy na jakieś jej namiastki:-)

W polskich restauracjach szukam zwykle tego, czego nie gotuję w domu, bo albo najzwyczajniej na świecie jeszcze nie umiem, albo robienie tego czegoś zajmuje zbyt dużo mojego cennego czasu. Wszak wolę go jednak tracić na czytanie lub pisanie.

Kiedyś pracowałam z przerwą lunchową w środku dnia. Często wtedy jadałam obiady w pobliskich restauracjach, wybierając coraz to inną kuchnię. Potem w domu starałam się odtworzyć to, co mi szczególnie posmakowało. To wtedy nauczyłam się robić pyszną zupę z cieciorki, krem curry, czy kurczaka z zasmażanym ryżem, do którego wspaniale pasował własnoręcznie robiony czosnkowy ocet. Ustalanie jego receptury, a potem właściwych proporcji składników trwało kilka dni, ale się udało! Do tej pory pamiętam smak spaghetti z krewetkami w greckiej restauracji, czy rybę z warzywami u Wietnamczyka (btw. tego samego, który słynął z tanich, ale pysznych potraw w barze na Stadionie Tysiąclecia, zanim jedno i drugie zlikwidowano).

Metodą prób i błędów dochodziłam do najbardziej zbliżonego smaku.  Zwykle się udawało, jednak zupa z cieciorki doprawiona była tak specyficzną arabską przyprawą, że do tej pory nie wiem, co to takiego. A szkoda!

No i z  tego wszystkiego zaczęłam być głodna, a od kulinarnych wspomnień burczy mi w brzuchu!:-)

*Metro 20 stycznia 2015, które powołuje się na dane wynikające z badań ARC Rynek i Opinia

Ciągle w rzymskich klimatach

Idąc przez Piazza Navona pomyślałam, że absolutnie nie miał racji ten, kto powiedział „zobaczyć Rzym i umrzeć”. Zobaczyć – tak! Ale potem żyć i wracać do niego tak często, jak to tylko możliwe!

img_1060-1600x12006975408242216337711.jpg

Bawiliśmy się rewelacyjnie, cieszyliśmy Rzymem i okolicami, morzem, słońcem itp. Oj nie chciało nam się wracać do rzeczywistości, nie chciało.

Tu trochę samochwalstwa, usłyszeliśmy, że już dawno w hotelu nie było tak pogodnej, wesołej pary. Pewnie wszystkim tak mówią:) Gdyby jednak za punkt odniesienia przyjąć sąsiadów z pokoju obok, to  pracownicy hotelu mogą mieć rację.  Hałasy o różnych porach dnia i nocy.  Dobiegający zza ściany głośny seks moglibyśmy znieść  (jak na amerykańskich filmach:-)), powiedzielibyśmy „nie ma problemu”, odrobina dodatkowej pikanterii nie zaszkodzi naszym romantycznym wakacjom. Ale nie, tam odbywały się regularne kłótnie! Trzaskanie drzwiami, przekrzykiwanie w języku, którego do końca nie zweryfikowaliśmy, w zasadzie nigdy nie mieliśmy pewności, czy jeszcze „tylko” się kłócą, czy już biją i trzeba wzywać ochronę. Temperamentne burze szybko wybuchały i równie szybko się kończyły. A potem mijali nas na korytarzu jak gdyby nigdy nic. Dobrze, że zatrzymali się w naszym hotelu tylko na kilka dni:)

img_7535-1600x12007651481256227697908.jpg

Pamiętacie słowa: „W Rzymie na Campo di Fiori, stosy oliwek i cytryn….”? Od kiedy przeczytałam wiersz Miłosza wiedziałam, że kiedyś będę chciała odszukać ten plac. Wiele się zmieniło, świat się zmienił, ja się zmieniłam, ale ten plac zachował dawny klimat i przeznaczenie. Nawet Giordano Bruno spogląda na wszystko z góry tak samo smutnym wzrokiem.

A to miejsce pasowałoby do mnie, prawda? Mogłabym otworzyć Caffe u Caffe. Niechby stało się to nawet i w Rzymie:)) [zdjęcie skasowane przy przenoszeniu bloga]

 

Largo di Torre Argentina

W samym centrum Rzymu, być może nawet dokładnie w miejscu, gdzie przed wiekami zginął Juliusz Cezar działa schronisko dla kotów. A one najwyraźniej nic sobie nie robią z wiejącego tu wiatru historii.

To, co zostało z antycznej kolumny jest przyjemnie chłodnym miejscem na odpoczynek. Koty były znużone wyjątkowym tego dnia upałem.

Zdjęcie zrobione w sklepiku prowadzonym przez schronisko. Ten tłuścioch z lewej jest prawdziwy:)

Cały czas trwają prace wykopaliskowe, a mimo to znalazło się jeszcze miejsce dla zwierząt, wystarczyła odrobina dobrej woli. Odnoszę wrażenie, że tego właśnie najczęściej w Polsce brakuje.

A teraz z innej beczki. Dostałam „niemoralną” propozycję!

Nie mam czasu na pisanie, co chyba widać:-) Jestem zajęta Rzymem, co też akurat można zauważyć, w związku z tym notki powstają rzadko, coraz rzadziej. Więc kochana Ola, która zna mój blog, czyta go niemal od samego początku, zaproponowała mi swoje zastępstwo twierdząc, że zadba jak o własny:). I chociaż na początku byłam totalnie zaskoczona, teraz uważam, że to genialne rozwiązanie. Ona będzie główną prowadzącą, ja od czasu do czasu wrzucę jakąś notkę i wspólnie przedłużymy agonię tego „trupa”, którym powoli zaczął stawać się Blog Caffe. Co mi przeszkadza spróbować?

Rzym mnie pochłonął całkowicie,

dlatego na pisanie pozostaje już niewiele czasu. Żeby jednak nie było, że zaniedbuję, wrzucam kolejne zdjęcia. Jednocześnie informuję, że tylko kulturalne komentarze przechodzą pozytywną moderację, wychodzę z założenia, że z własnego bloga śmietnika robić nie będę.

Ale pozostałych Czytelników pozdrawiam!! 🙂

Pokazałam trollowaty komentarz zaprzyjaźnionemu Stefano, który ze śmiechem stwierdził, że najwyraźniej Polak bywający we Włoszech staje się bardziej włoski niż rodowity Włoch. Wie wszystko najlepiej:))

Włosi często pytają, dlaczego tak dziwnie wymawiamy nazwę Wiecznego Miasta, dlaczego zamiast Roma mówimy Rzym:-). Cóż, prawdopodobnie z tego samego powodu, dla którego oni mówią o naszym kraju Polonia, a nie Polska. Jestem zdania, że powinno się wymawiać nazwy własne tak, jak one brzmią w danym języku, ale jest wiele przyczyn, dla których mówi się inaczej. Na przykład trudność wymowy danego języka, historyczna, kulturowa i językowa przeszłość, migracje i emigracje. To, że w zamierzchłej przeszłości nazwy trafiały do obcego kraju najpierw w wersji zapisanej i ten zapis, co jest oczywiste, próbowano potem jakoś wymawiać, często z błędem. Lub przeciwnie, nazwy trafiały przekazywane z ust do ust i na tej właśnie linii przekazu powstawało przekłamanie. Trochę jak z zabawą w głuchy telefon, w której pierwsza i ostatnia informacja znacznie się od siebie różni.

Tak czy siak bywa, że modyfikacja się przyjmuje, powszednieje i na stałe przenika do słownika. Mnie to nie razi, bo język jest żywym tworem, niech nie kostnieje, niech się zmienia!:))

A teraz idę sobie pomasować obolałe od chodzenia stopy:))

Miało być o tym

z jakimi problemami rozpoczęliśmy naszą przygodę z Rzymem, ale zmieniłam zdanie. Nie będę nikogo zanudzać tym, że zapomnieliśmy ładowarki do aparatu fotograficznego, a zwykle bateria wystarcza na dwa dni, my zaś bedziemy tu dwa tygodnie. Że w hotelu zatrzasnęliśmy sejf z pieniędzmi i tabletem w środku i trzeba było wzywać na pomoc specjalnego fachowca, że hasło wifi nie zadziałało… itp. itd.

Bo za to potem było już tylko lepiej.

Rzym jest brudnym miastem, ale jego zabytki rekompensują wszystko!  Poniżej wklejam zdjęcia, dla tych, ktorzy nigdy tu nie byli i dla tych, którzy chcą sobie przypomnieć.

Przygo

Dzisiaj mieliśmy ochotę na calzone. Podobno najsmaczniej jest tam, gdzie wystrój taki sobie i dużo swojaków, więc wybraliśmy miejsce najwłaściwsze.  Co chwila pojawiali sie jacyś rozśpiewani, roześmiani i najwyraźniej zadowoleni z życia Włosi, jeden drugiego częstował papierosem, ktoś łączył stoliki, ktoś kogoś nawoływał, zrobiło się ogólne zamieszanie i halas. Siesta!

Czekaliśmy ponad pół godziny, co było denerwujące,  ale dawało nadzieję, że pieróg będzie z pieca, a nie mikrofali. Musicie mi uwierzyć na slowo, to było niebo w gębie, w dodatku o połowę tańsze niż w pizzerii dla turystów.

PS. Czy do Fontanny di Trevi powinnam wrzucić polski grosik czy eurocenta?:-)