Wracając ze spotkania z Marzenką trafiłam na taki oto widok. Nie był to przelot balonem, raczej lewitacja nad ziemią, krótka zresztą, ale chętni czekali w kolejce.
Z balonami wiąże się śmieszna historyjka. Dawno dawno temu w Lublinie, po jakiejś sobotniej imprezce obudziłam się rano, za oknem piękne słońce, a gdzieś na horyzoncie kilkadziesiąt kolorowych balonów. Widok tak piękny, że natychmiast zaczęłam budzić mojego męża, żeby on też mógł się pozachwycać. „Zobacz, lecą balony!” ekscytowałam się głośno, a potem zaczęłam je wszystkie liczyć, bo było ich ze czterdzieści. Mój mąż otworzył jedno oko, spojrzał na mnie i mówi „Jezuuu, ile ty wczoraj wypiłaś?”:-)
Ale tak w ogóle to ja już cierpię na jesienną depresję, do tego stopnia, że nawet kolorowa tęcza nie poprawia nastroju. A wczoraj, tęcza pojawiała się nad moją głową dwa razy. Myślicie, że to coś znaczy?
Chciałabym jeszcze lata, a tu coraz zimniej, coraz ciemniej, w dodatku jak bumerang wróciły stare problemy. Dlaczego starzy ludzie odchodzą, a stare problemy nie, takie filozoficzne pytanie…?
Weekend zapowiada się fajnie, ale żeby nie zapeszyć! W sobotę będziemy mieć gości, a w niedzielę to najchętniej wybrałabym się na przystań. Na kawę, na obiad, na lenistwo:-)
Jutro wizyta mamy mojego przyszłego zięcia, a mi właśnie trzasnął żyrandol w salonie. Jak go myłam, po jaką cholerę go ruszałam! Potem okazało się, że pralnia zapomniała o czyszczeniu naszego dywanu (w tymże salonie) i w dodatku nadal nie mam pomysłu na menu.
Ja ciągle jadam wegetariańskie, więc jak teraz muszę wyskoczyć z tradycyjnym obiadem, to pustka w głowie:-)
Straszyli burzami, deszczem, gdzieniegdzie chyba też gradobiciem, ale w Warszawie była piękna, słoneczna pogoda. W związku z tym udało nam się zrobić dwie wycieczki rowerowe, trochę się nawet opaliłam. Sobotnia to w zasadzie wypad obiadowy, połączyliśmy przyjemne z pożytecznym jadąc rowerami na pobliski Festiwal Food-trucków, natomiast niedzielna była już poważną przejażdżką, bo zrobiliśmy w sumie ponad 35 kilometrów.
Pojechaliśmy do Lasu Kabackiego z zamiarem zjechania go wzdłuż i wszerz, odszukania miejsca katastrofy samolotu, którym leciała Anna Jantar, oprócz tego kilku pomników przyrody, o których przeczytałam w necie. Niestety ostatnio pojawiły się komary, a jak są komary to oczywiście wszystkie przylatują do mnie, więc uciekliśmy stamtąd dosyć szybko i wtedy okazało się, że znaleźliśmy się w… Powsinie. Do domu mieliśmy 16 km jazdy bardzo wygodną, szeroką ścieżką rowerową, na całej trasie bez zbyt częstej konieczności przechodzenia przez ulicę.
W tle widać Świątynię Opatrzności Bożej, a nawet Pałac Kultury. Uwielbiam takie widoki, aż po horyzont.
Wisła rozlała się szeroko, w wielu miejscach kraju jej poziom przekroczył stan alarmowy. U nas jest tak, jak poniżej, plaże zalane:
Ten widok też bardzo lubię.
Wieczorem obejrzałam na TVN film „Covid-19: Świat w zagrożeniu”, będzie powtórka 8 lipca, polecam. Pokazuje całą prawdę o pandemii, krok po kroku, od Chin, przez Włochy, Hiszpanię, USA i Indie, uwzględniając jej humanitarny aspekt, etykę lekarską, łamanie praw człowieka, zadufanie polityków, opieszałość. No i jest tam też polski akcent, czyli komentarze niesamowicie charyzmatycznego i bardzo kompetentnego profesora K. Simona. Tego człowieka mogłabym słuchać bez końca. Nawet o pandemii:-)
Porysowałam ekran mojego pięknego, wypasionego, ukochanego telefonu! W sierpniu minie 2 lata od zakupu, a on do tej pory wyglądał jak nowy. A wszystko przez uchwyt do telefonu, taki do zamontowania na hulajnodze, który kupiłam w sobotę. Niestety nie wypolerowali dobrze tego miejsca, w które wsuwa się telefon, a ja nie zwróciłam na to uwagi. Jestem zła.
Siedzę sama, ale nie samotna. Uwielbiam leniwe, pozbawione jakieś głębszego planu wieczory. Gdy moim jedynym dylematem jest: książka, czy film? Białe, czy czerwone? Najbardziej lubię takie wieczory, gdy przychodzą tuż po szalonym tygodniu, smutnym lub trudnym, a taki miałam teraz.
Więc odreagowuję.
À propos książki, to główna bohaterka tej, którą akurat czytam („W żywe oczy” JP Delaney), jest rozchwiana emocjonalnie, projektuje własną rzeczywistość tak bardzo, że ja już nie wiem, co tam jest prawdą, a co aktorską kreacją. Dziewczyna stara się podążać za marzeniami i porywem serca, ale chyba nie wie, że „lepiej nie iść tą drogą”:-). Dlatego, w nieco shizofrenicznym stylu tworzy swój własny, alternatywny świat. Tymczasem, w tle rozgrywającej się historii, recytowana jest poezja Baudelair’a, która staje się takim bohaterem drugiego planu. I już wiem, że następną lekturą będą „Kwiaty zła„, jakoś zupełnie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek na studiach je czytała.
Może pod wpływem tej książki napisałam poprzednią notkę o zakłamaniu? Już wtedy byłam w trakcie lektury 🙂
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jednocześnie chciałabym czytać i coś mnie stopuje, i właśnie uświadomiłam sobie, że chyba po prostu bardzo chciałabym, żeby mnie zaskoczyli. Bohaterowie i autor.
Majówka już za nami. Ciepła, wypełniona spotkaniami z przyjaciółmi, znajomymi, rodziną. Trochę aktywnie, trochę leniwie, z lekką nutką nostalgii wynikającej z powrotu w rodzinne strony. Przy wykorzystaniu dwóch dni urlopu miałam całe 6 dni wolnego. Brawo mój Szef!
Mieszkam w Warszawie (z przerwami) prawie 10 lat i ciągle jest tak, że jak chcę kupić coś innego niż produkty spożywcze, to od razu wiem, do jakiego sklepu/galerii wybrałabym się w Lublinie, a ciężko jest mi wskazać takie miejsce w Warszawie, żeby łączyło przyzwoitą cenę, jakość i styl. Dlatego wykorzystałam pobyt w Lublinie i zrobiłam rundkę po ulubionej galerii, w której jest zwykle wszystko czego potrzebuję.
Do piątku nie zdawałam sobie sprawy, że potrzebuję trzech lakierów hybrydowych, srebrnego pierścionka, super hiper nawilżającego kremu do twarzy oraz granitowego moździerza do przypraw:-) Pierścionek bardzo spodobał się mojej córce….. i pożyczyła.
Generalnie, jeśli chodzi o Warszawę, to i tak jest znacznie lepiej niż jeszcze kilka lat temu. Wiecie, jeśli kobieta ma swojego ginekologa, kosmetyczkę i fryzjera – to znaczy, że się zadomowiła. No to ja się zadomowiłam i nie mam zamiaru narzekać. Zresztą nie o narzekanie chodzi, tylko o fakt, że u mnie ten proces zawsze strasznie długo trwa. Na szczęście dzisiaj już mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że bardzo lubię weekendy w Warszawie, spacery nad rzekę i jazdę samochodem po warszawskich ulicach, kiedy wszystkie inne Słoiki pojadą do domu;-)
May Day Picnics is behind us. Warm, full of meetings with friends, colleaques, family. A bit active, a little lazy, with a slight touch of nostalgia becouse of returning to the home town. And, using two days of leave, I had six days off. Thanks, Boss!
I live in Warsaw (with breaks) for almost 10 years and it is still so, that if I want to buy something other than food products, I immediately know which store / gallery I would choose in Lublin, and it is difficult for me to find in my mind such a place in Warsaw. Escpecially that it should combines a decent price, quality and style. That’s why I used my stay in Lublin and made a round of my favorite gallery, which usually has everything I need.
Until Friday I didn’t realize that I needed three hybrid nail polish, a double silver ring, a super extra nourishing night cream and a granite mortar for spices:-) My daughter is very pleased with a ring… and she borrowed it.
Generally, when we are talking about Warsaw, it is still much better than a few years ago. You know, if a woman has her gynecologist, beautician and hairdresser – it means that she has settled down in. Well, I had settled down in and I have no intention of complaining. Anyway, it’s not about complaining but about the fact that this process always takes me a long time. Fortunately, today I can say, that I really like weekends in Warsaw, walking by the river and driving along Warsaw streets while all other „jars” had gone home.
* „Jar” is called a person who came to a bigger town looking for a better job, but goes home every week, and brings back a luggage full of jars with food prepared by mom.
* I was a kind of jar 10 years ago (but not exactly, because I was preparing meals myself).
Weekendu majowego w zasadzie nie było. Za to, po kilku dniach spędzonych w pracy powstała bardzo pożyteczna polska wersja instrukcji obsługi, bardzo pożytecznego urządzenia, dla bardzo pożytecznej instytucji. Powinnam być dumna i usatysfakcjonowana, ale jeszcze nie mam siły:)
Majówki nie było, ale było niedzielne spotkanie z przyjaciółmi, którzy wiedząc o naszej wycieczce do Rzymu oraz planach wyjazdu do Lizbony w przyszłości, przygotowali kolację we włosko-portugalskim stylu. A w zasadzie w śródziemnomorskim, ponieważ były również ośmiorniczki w sosie greckim (słodko pikantny, na bazie miodu, rewelacja!!), oraz hiszpańskie croquetas de jamón*.
Nie obyło się bez prawdziwej włoskiej kawy podanej z pysznymi pasteis de nata** – portugalskimi tartaletkami z francuskiego ciasta (fajne połączenie:-), które, jak nas zapewniali gospodarze, nie odbiegały w smaku od oryginału. Mam nadzieję, że już niedługo będę mogła potwierdzić…. lub zaprzeczyć. Termin naszego wyjazdu, co prawda jeszcze nie został ustalony, ale ja mentalnie jestem gotowa!
I jak tu trzymać linię:)
Dzisiaj znowu w pracy, ale już bez tego napięcia, pędu, obaw, że się nie zdąży na czas, że umowa, terminy i zobowiązania.
A wieczorem może napiszę notkę, którą miałam napisać wczoraj, (a nawet w ubiegłym tygodniu), ale po powrocie do domu padłam jak nieżywa. Intelektualnie nieżywa. Dlatego nawet zwykła blogowa notka była zadaniem w stylu każdej z 12 prac Herkulesa:)
Nie robiłam zdjęć wszystkiego co na stole (jak co poniektórzy:-), więc dla zobrazowania wrzucam linki znalezione w sieci *np. tu i **np. tu