Byłam na (Nie)znajomych/ I was on „(Nie)znajomi”

Obejrzałam film, a oprócz tego dowiedziałam się nieco więcej o samej produkcji.

Nie lubię się nastawiać przed filmem, więc nie czytałam wcześniej żadnej recenzji, nawet tych pozytywnych. Jedyne na co sobie pozwoliłam, to szybki rzut okiem na obsadę przy okazji pisania notki o Najnowszym klipie – czyli piosence Dawida Podsiadło, który w teledysku do tej piosenki zareklamował właśnie ten film. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że reklamuje swoją własną produkcję! Powiem Wam, że to rewelacyjny zabieg marketingowy, facet, który fajnie śpiewa tworzy klip, który przy okazji jest reklamą innego własnego produktu. Taki cross selling, albo filmowa intertekstualność, w najlepszym wydaniu. Potwierdza się fakt, że media społecznościowe wymiatają, jeśli chodzi o prędkość przekazu! Ja i o filmie, i o teledysku Dawida dowiedziałam się z Instagrama, więc jakby nie było… pocztą pantoflową:)

Ale wracając do filmu. Nie wiem czy wiecie, jest to polska wersja włoskiego Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, który ja akurat oglądałam kilka lat temu i który już w tej włoskiej wersji mi się spodobał. (Nie)znajomi jest równie zaskakujący, dowcipny, bardzo współczesny. Świetna obsada, świetny pomysł na fabułę i bardzo dobrze napisane dialogi. Akcja rozgrywa się w mieszkaniu, w przeważającej części przy jadalnym stole, ale nawet przez moment, nie miałam poczucia dłużyzny.

Więcej o filmie ani słowa, bo nie chcę tym z Was, którzy się wybierają popsuć zabawy, byłoby szkoda, bo to naprawdę super komedia.

Z ciekawostek, we włoskiej wersji również zagrała Kasia Smutniak, o czym wtedy nie wiedziałam, i nawet nie zwróciłam uwagi na obsadę, jej włoski jest jak mój polski:-) W naszej wersji tę postać, którą zagrała pomyślano nieco inaczej, niż to było w oryginale, ale zupełnie nie wpływa to na całościowe doznania.

Aktorzy zagrali rewelacyjnie! I nie przesadzam nic a nic.

Czytaj dalej „Byłam na (Nie)znajomych/ I was on „(Nie)znajomi””

Ulubiony wieczór blogerki/ Favorite blogger’s evening

wp-15484480113166606766148999965633.jpgSiedzę sama, ale nie samotna. Uwielbiam leniwe, pozbawione jakieś głębszego planu wieczory. Gdy moim jedynym dylematem jest: książka, czy film? Białe, czy czerwone? Najbardziej lubię takie wieczory, gdy przychodzą tuż po szalonym tygodniu,  smutnym lub trudnym, a taki miałam teraz.
Więc odreagowuję.

À propos książki, to  główna bohaterka tej, którą akurat czytam („W żywe oczy” JP Delaney), jest rozchwiana emocjonalnie, projektuje własną rzeczywistość tak bardzo, że ja już nie wiem, co tam jest prawdą, a co aktorską kreacją. Dziewczyna stara się podążać za marzeniami i porywem serca, ale chyba nie wie, że „lepiej nie iść tą drogą”:-). Dlatego, w nieco shizofrenicznym stylu tworzy swój własny, alternatywny świat. Tymczasem, w tle rozgrywającej się historii, recytowana jest poezja Baudelair’a, która staje się takim bohaterem drugiego planu. I już wiem, że następną lekturą będą „Kwiaty zła„, jakoś zupełnie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek na studiach je czytała.

Może pod wpływem tej książki napisałam poprzednią notkę o zakłamaniu? Już wtedy byłam w trakcie lektury 🙂

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jednocześnie chciałabym czytać i coś mnie stopuje, i właśnie uświadomiłam sobie, że chyba po prostu bardzo chciałabym, żeby mnie zaskoczyli. Bohaterowie i autor.

Czytaj dalej „Ulubiony wieczór blogerki/ Favorite blogger’s evening”

„Nauka spadania”, czyli Ladies Night, czyli wieczór filmowy w Cinema City

Nie będę robić komparatystyki stosowanej, bo to nie ma sensu. W Warszawie na Ladies Night byłam tylko raz, a Lublin z racji swoich ograniczonych możliwości zawsze wypada słabiej. Zresztą nie o to, nie o to….

Tylko o to, że byłam, że trzeci raz i że z Ewą:-)

Rozsiadłyśmy się mając nadzieję, że w tym roku nic nam nie zakłóci seansu (patrz tu) i jeśli o mnie chodzi to tak się stało. Mój telefon był tak miły i padł. Po raz pierwszy od dawna nie naładowałam baterii i w kinie miałam po prostu cudowny, święty, jedyny w swoim rodzaju spokój. Oczywiście po powrocie do domu musiałam się tłumaczyć (i co dziwne bardziej przed dziećmi), bo skoro od nich wymagam, żeby od czasu do czasu informowały o swoim istnieniu, to sama tym bardziej powinnam dawać dobry przykład. No może i miały trochę racji, w końcu przykład idzie od góry.

Jeśli ktoś nigdy nie był na Ladies Night to powiem, że na początku losowane są nagrody, a potem następuje seans filmowy, na którym zwykle wyświetlane są jakieś babskie romansidła.

Ja tradycyjnie nic nie wygrałam,  Ewa też nie. Jedynie w gadżetach, którymi obdarowali nas sponsorzy był jakiś długopis, jakiś balsam do ciała,  jakieś pudełko z cudownym proszkiem który podobno wystarczy wymieszać, wstawić do piekarnika a wyjmie się smakowite, kształtne, lukrowane babeczki. Gdyby podejść do sprawy w sposób materialistyczny, bilet się zwrócił.

Ale nam chodziło bardziej o zabawę, więc z zabawą było tak.

Film miał być z założenia komedią. Rozczarowany życiem celebryta (mocno już posunięty Pierce Brosnan) wdrapuje się na ostatnie piętro londyńskiego wieżowca mając w zamiarze wykonanie ostatniego w swoim życiu skoku. W tzw. międzyczasie  przelatuje mu przed oczami całe życie, wspomina ostatnie miesiące przesuwając się coraz bliżej krawędzi.

Pomyślałam sobie, że jeśli na babskim seansie serwuje się kobietom film rodem z sali samobójców, to ja wychodzę. Ciągle mam przed oczami spadającego z 11 piętra nastolatka (to już 10 lat!). Ujęcie następne: na dach tego samego wieżowca niepewnym krokiem wchodzi kobieta, nieśmiało wita się z przyszłym samobójcą i pyta „długo to panu zajmie?”. Zbity z tropu celebryta, wyraźnie niezadowolony z faktu, że ktoś w takim momencie na niego patrzy, odpowiada, że jak skoczy to krzyknie, żeby wiedziała, że jest już po, a wtedy ona zajmie jego miejsce.

Oczywiście w tym miejscu cała sala parsknęła śmiechem, tym bardziej, że po chwili weszła trzecia osoba w kolejce do skoku, a potem czwarta. Odetchnęłam z ulgą. Czarny humor lubię, nawet bardzo lubię, więc chociaż na początku nie było mi do śmiechu, to potem śmiałam się i to wiele razy.

Dlatego polecam film pt. ”Nauka spadania”, choć nie jest on komedią lekką łatwą i przyjemną. To raczej film o ludzkich tragediach, życiu mimo wszystko, wbrew trudnościom lub w zgodzie z nimi. Film, który pokazuje, że gdzieś na końcu przysłowiowego tunelu tli się początkowo w ogóle niewidoczne, a potem coraz mocniejsze światełko, że przyjaźń, czy miłość, mogą pojawić się w każdym, nawet najdziwniejszym momencie naszego życia i to one dają nam prawdziwą siłę.

PS. No i uwielbiam brytyjski akcent:)