
Niektórzy się cieszą z powrotu zimy

Pisałam kiedyś, że w moim życiu czas Covidu przyniósł dużo dobrego. Mogłam skupić się na tych sprawach, na które wcześniej brakowało czasu, albo umykały mi w tej zwykłej rzeczywistości. Lockdawn dla nas nie był taki zły. Był niemal nieograniczony czas dla rodziny, dla mocno już posuniętego w latach psa.
Bajt ciągle żyje, gdyby ktoś pytał. 🙂
Zawodowo, czas pandemii przyniósł mi bardzo dużo pracy, więcej niż normalnie, w niecodziennych, domowych warunkach. Jednak dzisiaj, po raz pierwszy od 3 miesięcy, jadę na cały dzień do biura. Dziwnie się czuję. Nie będę pomykała przez cały dzień w szlafroku i kapciach? Nie wypiję kawy z ekspresu? Będę musiała zrobić make-up i kanapki????
No i najgorsze, trzeba było wstać o 6.20 zamiast o 7.55, (zaczynam pracę o 8.00).
A co tam u Was ciekawego? Mam nadzieję, że może dzisiaj, w końcu uda mi się do Was zajrzeć, ale jeśli nie, to życzę miłego dnia i czasu dla siebie!!
PS. A jednak pojechałam bez make-upu. Zapomniałam go zrobić:-)
Czytaj dalej „Wtorek (za oknem -14)/ Tuesday (outside the window -14)”
Dokładnie miesiąc temu, przez bardzo krótki moment, w Warszawie było tak.
Wklejam, bo może ktoś już zapomniał jak wygląda śnieg śnieg:)
For a very short moment, exactly a month ago, it was in Warsaw. I paste for those who have already forgotten what the snow looks like 🙂
Dzieje się tak dużo, że aż nie mam czasu o tym pisać:-) Powaga!
A wieczorami padam zmęczona, buszowanie w sieci przekładając na jakieś wirtualne „jutro”. Mam nadzieję, że to przejściowe i wraz z pierwszym afrykańsko-lubelskim deszczem minie, jak ręką odjął. Nie żebym tego egzotycznego klimatu w swoim mieście nie lubiła! Kocham! Wiąże się z nim tak wiele fantastycznych wspomnień, że mógłby być sobie taki zawsze. Pomyślcie tylko: zamiast pół metra śniegu słoneczko, zamiast jesienno – zimowej słoty….słoneczko. Odkryte ramiona, suche buty, garderoba wypełniona zwiewnymi fatałaszkami i strojami do opalania….Brak ciężkich kurtek, długich płaszczy i zajmujących dużo miejsca na półce swetrów:)
No cóż, zdaję sobie sprawę, że w tej kwestii na wiele liczyć nie mogę, więc liczę na dziecko:-). Niech sobie znajdzie drugą połówkę pomarańczy (zauważyliście, że jabłka w tej kwestii są już passe?) na jakimś włoskim lub hiszpańskim wybrzeżu, a mamusia (dla niektórych kochana teściowa), będzie to wybrzeże czasem odwiedzać. Obiecuję, że po 2 – 3 miesiącach będę zawsze wracać do kraju jak, nie przymierzając, bociany 😉
Zresztą po pierwsze, mam w sobie gen tubylczości. A po drugie, właśnie przeczytałam, że najlepszym lubelskim start-upem okazał się internetowy sex shop. To chyba najlepszy dowód na to, że w naszym mieście zawsze można połączyć przyjemne z pożytecznym.
I na pytanie rzucone kiedyś prezydentowi „jak żyć?”, odpowiedzieć z bezwstydnym uśmiechem……….”seksem!” :-))
Na początku mojej przygody z Warszawą mieszkałam na Marszałkowskiej. Codziennie rano budziły mnie pędzące przez ulicę tramwaje, a im zimniej było na dworze, tym dziwniejszy dźwięk wydawały, przesuwające się po zmarzniętym metalu szyn, koła.
To właśnie wtedy powstał wiersz, który chyba przez moment „wisiał” na stronie bloga. Potem uznałam, że wiersze są zbyt osobiste, że raczej pozostawię je tylko dla siebie. Dzisiaj zmieniam zdanie. Wszak kobieta zmienną jest:)
Za oknem hałaśliwe tramwaje gaszą poranny brzask
wypełnione codziennością i zaspanymi marzeniami
mkną pozostawiając w oddali ciepłe rozleniwienie
zimną kawę i ciszę rozkapryszonego poranka
.
Stukot szyn porządkuje myśli opatulone wełnianymi chustami
już planują, segregują pocztę, przydzielają obowiązki
zziębniętymi termometrami mierzą ludzkie złudzenia
uwikłane w zaprzepaszczone sploty okoliczności
.
Zanim przystanek własnej odpowiedzialności
przywoła mnie leniwym gestem ponaglenia
stoję z kubkiem ciepłej herbaty w dłoni
jeszcze przez chwilę nie jestem jedną z nich
Warszawa 26 stycznia 2010 r. za oknem -20