Zabójstwo jako eutanazja?/ Murder as the euthanasia?

Prezydent Włoch ułaskawił dwóch staruszków, którzy zabili swoje, chore na Alzheimera żony oraz trzeciego, który zabił syna – narkomana, przez wiele lat terroryzującego rodzinę. Wszyscy trzej zostali ułaskawieni ze względu na wiek panów oraz wyjątkowe okoliczności zdarzeń.

No i powiem Wam, że jakaś część mnie odczuwa sprzeciw.

Rozumiem ułaskawienie mężczyzny, który zabił syna – narkomana. Stanął w obronie, swojej lub innych domowników i stała się tragedia. W dodatku, dla niego to już druga tragedia w życiu. Najpierw uzależnienie własnego dziecka, potem ogromny dylemat moralny, jakim jest zabójstwo w ogóle, a dzieciobójstwo w szczególności. Wiadomo jednak, że człowiek pod wpływem narkotyków potrafi zachowywać się nieprzewidywalnie, bywa też ogromnie, czasem wręcz nadnaturalnie silny (poczytajcie o tym lub obejrzyjcie filmiki na Youtube), tak więc w tym przypadku można mówić o wyższej konieczności, o obronie własnej. I niewątpliwie o wyborze, którego dokonuje się pod wpływem silnego wzburzenia.

Dwa pierwsze przypadki są nieco inne. Jeden z mężczyzn udusił, drugi zastrzelił swoją żonę. Ten pierwszy, po zabójstwie zgłosił się na policję i wyznał, że nie mógł już dłużej znieść cierpienia żony i poradzić sobie z nagłym pogorszeniem jej stanu zdrowia. Drugi tłumaczył się podobnie, ale mnie to nie przekonuje. Znam relacje dwóch moich koleżanek, których mamy zachorowały i chyba rozumiem jak destrukcyjnie choroba Alzheimera wpływa na życie całej rodziny.

Wracając do historii z Włoch. Jedna z pań chorowała w domu, druga przebywała w ośrodku i to tam właśnie padły strzały. Trzykrotnie (!). Dla mnie to morderstwa z nieklasycznym motywem. Z całą pewnością nie eutanazja, którą dzisiaj rozumie się przecież jako skrócenie cierpienia bez zadawania bólu osobie, która i tak cierpi. Chodzi o godność odchodzenia z tego świata. Panowie tłumaczyli się współczuciem, pewnie nawet to współczucie odczuwali, ale nie działali w afekcie, dokonali wyboru formy tego odejścia. Zabili i to nie była dobra śmierć.

Czytaj dalej „Zabójstwo jako eutanazja?/ Murder as the euthanasia?”

Gwiezdne wojny

Mąż kupił nam bilety na „Gwiezdne wojny”. Wiecie, na ten film o różnych stworach z kosmosu, dużej małpie wydającej co chwila niekontrolowane dźwięki, no i rycerzach Jedi walczących z mocami zła. Powiedział też, że ponieważ kiedyś obejrzałam tylko jeden z odcinków i było to bardzo dawno temu, muszę nadrobić zaległości, bo nie będę wiedziała who is who.

Sześć dwugodzinnych filmów???!! – pomyślałam przerażona, ale udałam entuzjazm, bo mój mąż (jak chyba większość facetów) jest ogromnym fanem sławetnego: „Dawno dawno temu, w odległej galaktyce….”

Ja nigdy nie rozumiałam tego gwiezdnego szaleństwa. Tego, że telefony dorosłych ludzi rozbrzmiewają melodyjką z filmowej czołówki, że poważny skądinąd 40-latek nosi T-shirt z zielonym cudakiem, kupuje swoim dzieciom maskę Lorda Vadera lub świetlisty miecz Luke’a Skywalkera, a potem toczy z nimi wirtualne pojedynki:-)

Rozumiecie, mąż jest z tych co to te dzwonki, czy maski ….

Moi Drodzy, nie przypuszczałam nawet, że będzie tak trudno..bo przecież uwielbiam filmy, których akcja toczy się w przyszłości.

Kiedy wszedł do kin „Total recall” z Arnoldem Schwarceneggerem, obejrzałam go dwa razy, a potem oglądałam za każdym razem, kiedy była emisja w tv. Magia przyszłości, której nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, ale która może się ziścić (jak kilka gadżetów z „Powrotu do przyszłości”). U George’a Lukasa jest nieco inaczej. „Gwiezdne Wojny” to w zasadzie bajka wizualizująca pewien moment międzygalaktycznej historii i ta nieokreśloność oraz bajkowość mi właśnie przeszkadza. Świetna jest natomiast II część, w której bohaterowie przemierzają podniebne miasta, mijają domy zawieszone pod baldachimem chmur. Życie toczy się w powietrzu, na ziemi, pod wodą. Niesamowita wyobraźnia twórców, bliska moim wyobrażeniom. Świetne jest przesłanie: tak żyć, by nigdy nie przekroczyć ciemnej strony mocy.

Wracając do Gwiezdnych Wojen. Oglądając trzy pierwsze części zasypiałam kilka razy, czwartą część katowałam w dwa kolejne wieczory. Kiedy zasnęłam po 10 minutach piątej części, wkurzony mąż ostentacyjnie wyłączył telewizor i wyszedł z pokoju. Dobra, może go trochę uraziłam. Również tym, że na samym początku nie mogłam zapamiętać jak się nazywa Obi-Wan Kenobi…. i na potrzeby filmu nadałam mu ksywkę….. „Ołkidołki” 😉

Dzisiaj będzie 6 część…….już się boję:-)

Moja droga, pracująca Kobieto,

jeśli kiedykolwiek przyszło Ci do głowy cieszyć się z faktu, że zarabiasz więcej niż Twój mąż, radzę przestać. Jeśli po cichu zacierasz z radości dłonie myśląc, „jestem bardziej zaradna”, przestań tym bardziej. Bo otóż socjologowie z Uniwersytetu w Connecticut dowiedli, że istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, iż ten Twój niedowartościowany ekonomicznie mąż, zacznie Cię z tego powodu zdradzać.

Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, to w sumie bardzo łatwo wszystko wytłumaczyć.

Facet niespełniony na gruncie zawodowym, nie może zaszaleć finansowo, nie ma szans na podniesienie poziomu endorfin nowym ferrari* czy bmw*, a przecież, jak każdy człowiek, potrzebuje jakiejś płaszczyzny, na której mógłby budować poczucie własnej wartości. I potwierdzenia, że jest mężczyzną pod każdym względem. Żony zwykle wiedzą ile zarabiają mężowie i chcąc nie chcąc, samą swoją obecnością przypominają im o finansowych zależnościach. Dlatego to właśnie od nich mężowie uciekają w zdradę i w oczach nieświadomej wszystkich niuansów kochanki, szukają potwierdzenia własnej atrakcyjności.

No dobrze, ale jakie wnioski można wyciągnąć z badań amerykańskich naukowców? Jakieś wskazówki, propozycje, pomysły?

Gdybym była prezydentem Komorowskim pewnie poradziłabym facetowi, żeby zmienił pracę, wziął kredyt i kupił sobie to ferrari.

Jednak jako Caffe mówię nieco bardziej zachowawczo: owszem, niech szuka lepszej pracy, ale póki co, kupi żonie kwiatek z Biedronki.

A ferrari jest przereklamowane. I nie nadaje się na polskie drogi.

* W miejsce tych szaleńczo drogich marek wpisz ulubiony model auta Twojego męża:-)

Z cyklu rozmowy między blogami. Komentując wpis pewnej rezydentki

Przeczytałam dzisiaj artykuł kobiety, która ma szczęście pracować na Wyspach Kanaryjskich (lub nieszczęście, biorąc pod uwagę wydźwięk tekstu), na temat wymagań Polaków, by za uciułane z trudem pieniądze, przez dwa tygodnie czuli się niczym arabski szejk.

Autorka z niesmakiem stwierdza, że jedzie sobie taki Polak na wczasy, za marne 1200 zł i chce być traktowany wyjątkowo. No i ja tego za bardzo nie rozumiem. Że nie może chcieć? Że to jakaś turystyczna bezczelność? Bo wyjątkowo ma prawo czuć się tylko ten, co da co najmniej 3 tysiaki? A ten za 1200 zł powinien lecieć w luku bagażowym, a w hotelu przychodzić na posiłki już po konsumpcji tych gości za 3 tys.?

Jeśli tak, to dlaczego w ogóle sprzedawane są wycieczki za 1200 zł?

Artykuł ośmiesza Polaków, którzy za granicą nie zawsze potrafią się zachować z klasą. No czasem nie potrafią. Bywa że co roku, niczym mężowie w delegacji, zrywają się oni z rodzimego łańcucha i korzystają z luksusów pseuanonimowości, robiąc najzwyklejszą wiochę. Zachowania w stylu hulaj dusza, czyli Polak na wakacjach: nadużywanie alkoholu, awantury rodzinne, hotelowe kłótnie, złośliwości, wieczne obnoszenie się z pretensjami i roszczeniowość. Do tych wad, autorka tekstu dodaje wkurzające wypytywanie rezydentów o życie rodzinne, zarobki czy wydzwanianie z urojonymi problemami, jakby ich praca była permanentnym, 24 godzinnym dyżurem.

Wierzę, że tacy turyści istnieją, ale już nie bardzo chce mi się wierzyć, że ktoś, kto przyjechał wypoczywać na plaży, narzeka na …..nadmiar piasku. Lub, że panowie wysmarowali ekskrementami drzwi do apartamentu innych gości, bo im akurat nie przypadli do gustu. Seriously??

I zdecydowanie nie różnicowałabym turystów pod względem wydanej przez nich na wakacje ceny. Oni i tak są w kurortach posegregowani, na tych z opaską i bez:-) Nie zgadzam się też z tym, że gorzej zachowują się turyści, którzy wydali mniej. Rzecz polega raczej na dobrym wychowaniu i ogładzie towarzyskiej, to one sprawiają, że nawet zerwanie się z łańcucha nie będzie przyczyną niekontrolowanego wybuchu wstydliwej, wakacyjnej euforii.

Na szczęście, na końcu wspomnianego artykułu pojawia się informacja, że większość turystów jest ok. To dobrze, bo bez tego uzupełnienia uważałabym, że albo ja mam takie szczęście i trafiam na fajne turystyczne grupy (sama też jestem fajną turystką:-), albo autorka tekstu ma takiego pecha.

Za wszystko inne zapłacisz kartą…

Tekst zwyciężył w akcji #BLOGPLPROMUJE (link TU). Jego mentorem jest Arlena Witt (Blog: wittamina.pl/ | Twitter: @wittamina | Fotografia: www.arlena.org).

W naszym nowoczesnym, technologicznie udoskonalonym świecie wszystko zdaje się zaczynać i kończyć na pieniądzach. Ludzie płacą już nie tylko za seks, ale też za przyjaźń, wspólny wypad na kawę, do kina czy partnerowanie na studniówce lub weselu. Powstają agencje, portale randkowe, portale oferujące różne usługi, które rekompensują ludziom brak drugiego człowieka czy życzliwej duszy.

To przykre, ponieważ pamiętam jeszcze takie czasy, gdy wyświadczało się przysługi, robiło grzeczności, pomagało bezinteresownie. W szkole osoby lepsze z jakiegoś przedmiotu uczyły te słabsze, a przecież oprócz zwykłego „dziękuję” mogły wtedy liczyć co najwyżej na produkt czekoladopodobny lub krówkę mordoklejkę. Dzisiaj młodzież traktuje taką pomoc jak płatne korepetycje i najpierw pojawia się pytanie „za ile?”.

Jestem w stanie zrozumieć kogoś, kto wynajmuje partnera na wesele. Samotna kobieta, w miejscu pełnym cioć, babć i przyjaciółek rodziny, przeżywa koszmar. Nie ma z kim tańczyć, ciągle słyszy pytania dotyczące braku faceta, a zazdrosne koleżanki pilnują, żeby im nie poderwała ich własnego.

Chyba jestem w stanie przymknąć oko na usługi seksualne, bo po pierwsze wydaje mi się, że płatny seks jest częściej aktem desperacji niż perwersji (a to raczej budzi moje współczucie niż niesmak), a po drugie nie wszystkim się aż tak dobrze powodzi. Praktyczni stwierdzą, że nie ma sensu wyrzucać pieniędzy na coś, co może i rzadko, ale za to za darmo mają w domu. Tu jednak trzeba pamiętać, że fizjologia czy raczej chemia jest jaka jest i że niedobory we własnym łóżku kiedyś gdzieś z kimś zostaną uzupełnione.

Może zrozumiałabym płacenie za wypad do kina (chociaż osobiście byłam kilka razy w kinie sama i żyję), bo nie ma do kogo zagadać, jak na ekranie dzieje się coś fajnego, ani kogo chwycić za rękę, jak na ekranie dzieje się coś strasznego. Ale poza tym spoko.

W zasadzie jestem wyrozumiała nawet wtedy, gdy chodzi o wynajęcie tzw. męża na godziny, czyli pana, który przyjdzie i zreperuje w domu wszystko co potrzeba, gdy ten prawdziwy mąż jest zbyt zapracowany (o tym TU).

Zatem podsumowując, wszystko powyżej jestem w stanie zrozumieć, ale sorry… płacić za wypad na kawę? Przecież w takich spotkaniach wcale nie o kawę chodzi! Nie żeby ją wypić, tylko, pijąc, pogadać, omówić wszystko, co się ostatnio wydarzyło, obgadać kogo trzeba, ponarzekać na zmarszczki czy pieprzniętego szefa. Ogólnie chodzi o to, żeby wyrzygać wszystko, co zalega na wątrobie… w sensie metaforycznym oczywiście. Żeby zobaczyć w oczach tej drugiej osoby wyraz aprobaty, usłyszeć słowa otuchy. I tego nie załatwi żaden „przyjaciel” wynajęty nawet z najlepszej istniejącej na rynku agencji. Nie wiedząc o Tobie nic, stanie się co najwyżej namiastką psychoterapeuty (i to na pierwszej wizycie), ewentualnie spowiednika z jakiejś obcej parafii (wersja dla wierzących).

Może i wysłucha, ale czy zrozumie?

 

Do znudzenia…

Nawet gdybym już nie chciała pisać o zdradach, powodach, symptomach czy oskarżeniach… to nie mogę, bo jak tylko mam zamiar zmienić temat, pojawia się jakaś historyjka.

Tym razem, pewien znudzony pożyciem małżeńskim Włoch, wystąpił do sądu kościelnego o unieważnienie małżeństwa. Unieważnianie czegokolwiek w dzisiejszych czasach nie jest niczym dziwnym, ludzie zmieniają zdanie, próbują się wyłgać od odpowiedzialności, uciekają od problemów, a sam rozwód często staje się mniejszym złem. Tak więc pewnie nie dziwiłoby i tym razem, gdyby nie argumenty jakie pan mąż wytaczał i gdyby nie to, że Sąd te argumenty uznał.

Otóż przed ślubem jeszcze (tak właśnie, przed, a nie po!), żona rzeczonego* bardzo liberalnie podchodziła do kwestii wierności i niewierności twierdząc, że ten aspekt uczciwości małżeńskiej nie ma dla niej znaczenia. Sąd nie wziął pod uwagę faktu, że kobieta została jednak poślubiona, co sugerowałoby, że dla małżonka także nie były to sprawy wagi najwyższej, nie zwrócił też uwagi na drugi fakt, po ślubie kobieta nie zdradzała i nie prowokowała zdrady. Z całą surowością natomiast tłumaczył, że kobieta złamała jedną z „kardynalnych podstaw sakramentu ślubu”.

No może rzeczywiście z takimi poglądami powinna była żyć na kocią łapę, ale czy mąż przymykając oko na „łamanie podstaw”, nie złamał niczego? Panowie prawnicy, czy przypadkiem przymykanie oka nie jest w sprzeczności z jakimś paragrafem?

A w ogóle to, o co chodzi? Mąż tak sobie przymykał, przymykał, i po latach stwierdził, że mu jednak przeszkadza??

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to zawsze o pieniądze! W tym przypadku, o to żeby znudzony małżonek nie płacił alimentów, które na skutek unieważnienia małżeństwa kobiecie nie przysługują. Bo rozwieść się akurat bardzo chciał.

Można byłoby próbować tłumaczyć decyzję sądu, sugerując, że to może zła kobieta była, że zołza okrutna (i to zołza zupełnie nie w rozumieniu Sherry Argov), jednak wydawanie wyroku bez posiadania dowodu w postaci złapania na gorącym uczynku, ewentualnie jakiejś innej postaci dozwolonej przez prawo, jest co najmniej dziwne.

Wydaje mi się, że całą kwestię należałoby skwitować króciutko, zdaniem, znanym jeszcze z czasów PRL-u: „Jak myślisz, nie mów!”**.

*cudna aliteracja, prawa?:)))

** pełne zdanie brzmi: „Jak myślisz, nie mów, jak mówisz, nie pisz, jak już piszesz to się chociaż,   k… nie podpisuj!”.