Rude w akcji / Redhead in action

Słońce obudziło mnie promieniami słońca, jakby zupełnie nie pamiętało, że jeszcze kilka dni temu przysłaniał je cywilizacyjny smog, na przemian z chmurami deszczu. Rowery miejskie już zaparkowały przy Placu na Rozdrożu, i trwają w radosnym (naprawdę!:-) oczekiwaniu. Na rowery czekałam, bo one mi niesamowicie ułatwiają życie w Warszawie, kiedy potrzebuję szybko dostać się z miejsca na miejsce, a komunikacja nie uwzględnia drogi na skróty. 

Wiewiórki szaleją w Ujazdowskim, urządzając sobie gonitwy, jeszcze ciągle bezlistnymi, konarami drzew. 

I tak naprawdę dopiero teraz mogę powiedzieć, że mamy w mieście wiosnę, nawet jeśli nie jest to wiosna kalendarzowa:)

A także, że sezon na poranne spacery uważam za otwarty.

Miłego dnia!!

PS.  A ja niezmiennie zapominam, że powinnam nagrywać filmy w poziomie:(
Czy ktoś z Was zna program/aplikację, do przycinania tych czarnych boczków?

Czytaj dalej „Rude w akcji / Redhead in action”

Jesiennie/ Autumn

20141102_120331-effects3751889333159778473.jpg

Wczoraj był dla nas dzień spacerowy. A ponieważ weekend spędziłam w Lublinie, miałam okazję przypomnieć sobie stare ścieżki. Tą, którą przez moment sfilmowałam, chodziłam przez 8 lat podstawówki, codziennie rano.

My spacerowaliśmy, a znajomi wybrali się do lasu na grzyby i co chwila przesyłali zdjęcia dorodnych prawdziwków czy kań. Dostaliśmy potem nawet od nich duży słoik grzybowego sosu, z zaznaczeniem, że ja mam zjeść jutro. Wiecie dlaczego?

Bo oni wiedzą, że czuję paniczny strach przed konsumpcją jakichkolwiek innych grzybów niż zwykle pieczarki. No jejku, przecież nawet grzybiarze z wieloletnim doświadczeniem potrafią pomylić je z trującymi, więc to nie jest znowu jakaś niepojęta fobia. Niektórzy zarzucają mi brak zaufania, jednak ja zawsze wtedy tłumaczę, skąd on się wziął.

To było ładnych kilkanaście lat temu. Oglądałam wrześniowe wiadomości, w których uśmiechnięta urocza dziewczyneczka w wieku mojej córeczki, opowiadała, jak to jej tatuś, który zna się na grzybach, przyniósł z lasu cały koszyk, mamusia ugotowała zupkę i cała rodzina zjadła ją potem na obiad. Ją bardzo rozbolał brzuszek, wymiotowała i dlatego trafiła do szpitala. Teraz czuje się już lepiej, ale pan doktor nie pozwala jej jeszcze wrócić do domku. Potem wypowiadał się pan doktor.

20141011_144414-mix1842411653756814456.jpg

Potwierdził, że rzeczywiście atak bólu minął, ale na skutek ogromnego spustoszenia jakiego dokonała a-amanityna w organizmie dziecka, małej Oli zostało prawdopodobnie tylko kilkanaście godzin życia.Bo w tym sosie był jeden z najbardziej trujących grzybów, muchomor sromotnikowy, a już taki średniej wielkości zawiera dawkę trucizny śmiertelną dla 2-3 osób.

Może dzisiaj są lepsze metody leczenia takich zatruć, ale ja tą małą uśmiechniętą Olę widzę przed oczyma za każdym razem, gdy ktoś mnie częstuje grzybową.

Tak więc, kiedy już dostaję słoik grzybowego sosu, to oczywiście przyjmuję go z wdzięcznością, ale jem dopiero dzień po degustacji przez grzybiarza. Co jest jakby zrozumiałe, on zwykle wierzy, że to co uzbierał jest zdrowe.

Zanim to zrobi, ja dostaję przysłowiowego szczękościsku:-)


Yesterday was a beautiful day for walking. And because I spent the weekend in Lublin, I had the opportunity to recall old paths. Those path from my short movie, I went to primary school for 8 years, every morning.

We had wonderful walk, and our friends went to get fungi and then they sent pictures of good-looking cap boletuses and kans. We even got a large jar of fungi sauce from them, advice me to eat it tomorrow. Do you know why?

Because they know that I feel a panic fear of consuming any other mushrooms than those cultivated. Oh, even great mushroom picker with many years of experience can confuse them with poisonous ones, so this is not an unintelligible phobia again. Some people accuse me of lack of trust, but I always explain where it came from.

It was nice a dozen years ago. I watched one of September news, in which a smiling little girl at the age of my daughter, said than her daddy, who knows the mushrooms, brought the whole basket from the forest, mummy cooked a soup and the whole family then ate it for a dinner. Her tummy ached very much, she vomited and therefore she went to the hospital. It feels better now, but the doctor does not let her come back to the cottage yet. Then was the doctor described girl’s condition. He confirmed that the pain attack had indeed passed, but due to the enormous devastation which was made by the a-amanitine in the child’s body, the little Ola probably has had not much time left. Because in this sauce was one of the most poisonous fungi, the phylum amanita, and this medium-sized one contains a dose of deadly poison for 2-3 people.

Maybe today there are better methods of treating such poisoning, but I see this smiling Ola in front of my eyes every time someone cook for me some fungi.

So, when I get a jar of fungi’s sauce, of course I accept it with gratitude, but I only eat the day after tasting by the mushroom picker. Which is understandable, he usually believes that what he has collected is healthy.

Before he does it, I get proverbial lockjaw:-)

O Caffe na tropie, dociekliwości nagrodzonej oraz pewnej lubelskiej legendzie.

Posiadam pewną zaletę,… żeby nie powiedzieć, przypadłość. A mianowicie, widzę to, czego inni nie zauważają, zwracam uwagę na coś, czego inni nie widzą. Na rzeczy pozornie mało istotne, ulotne zjawiska, krótkie wrażenia, takie różne egzystencjalno-przyziemne duperszmity. I zawsze niezmiennie się cieszę, gdy niczym biblijny ślepiec – ujrzę!:)

W tamto lipcowe popołudnie spacerowałam po uliczkach Starego Miasta. Zaglądałam w bramy, stare podwórka, w urokliwe, odnowione lub gdzieniegdzie ciągle jeszcze zaniedbane kąty. W planie miałam chwilę relaksu w kawiarnianym ogródku. Renesansowe mury, dobra książka i gorąca americana.

No i właśnie kiedy tak snułam się w kierunku Trybunalskiej, nagle, zupełnie niespodziewanie, zauważyłam go! Wtopiony w staromiejski bruk, rozłożysty, marmurowo-brązowy, nie wiadomo po co, skąd i dlaczego. Jakby to było oczywiste i zupełnie naturalne, że jest i ma swoją historię. Kamień, na który nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi. A teraz wyczułam w nim jakąś magię, tajemnicę, nie mogłam przejść obojętnie. Powaga! 🙂

Po powrocie do domu, zaczęłam poszukiwania. Oczywiście przekombinowałam, bo wygooglowałam „Jezuicką”, zamiast po prostu „kamień”. Błędnie przyjęłam, że może jest to na przykład postument pod starodawny pręgierz lub fragment dawnego fundamentu, że nie ma nazwy własnej. Gdybym chociaż dopisała „róg Jezuickiej i Gruella”, wszystko byłoby jasne. A tak? Chodziłam w nieświadomości kilka kolejnych miesięcy. Oczywiście rozpytywałam wśród znajomych…..takich samych ignorantów, jak ja:-)

Los jednak chciał, żebym poznała prawdę. Otrzymałam odpowiedź, gdy już przestałam na nią czekać, a nawet zrezygnowana wmówiłam sobie, że jej po prostu nie ma. Symptomatyczne.

Tymczasem w jakiś niesamowicie pogmatwany sposób dotarłam do fantastycznego źródła wiedzy o Lublinie, do bloga Beaty Jawor, osoby z ogromną przewodnicką erudycją  (Patrz TU). Przeczytałam wszystkie notki i dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o naszym mieście, regionie. A przede wszystkim o kamieniu! (TU).

Jak się okazało, o kamieniu przynoszącym nieszczęście! Dobrze wyczułam, że jest w nim i magia i tajemnica, że bije od niego zimno i niepokój. Nie bez powodu jakaś dobra dusza postawiła tam kosz, nawiązując do wydarzenia, w którym niesprawiedliwie ścięto człowiekowi głowę.

Z perspektywy czasu patrząc i znając legendę, mogę się tylko cieszyć, że miałam ręce zajęte robieniem zdjęć i nie próbowałam dotknąć jego gładkiej powierzchni:-)

Dlaczego?

Bo legenda głosi, że …..a zresztą, sami posłuchajcie, mówi o tym pani Beata (link powyżej). Poznajcie kamienną prawdę!

Wiosna – cieplejszy wieje wiatr

Kiedyś bardzo lubiłam powroty do Lublina. Teraz wolę te do Warszawy. A zwłaszcza odkąd zrobiło się tak ciepło, że balkony otworzyły podwoje i wszystko stworzenie przyhołubione przez człowieka właśnie tam zaczęło spędzać większość swojego czasu, gdy leniwi właściciele nie mają ochoty na spacer.

Co się dziwić, powietrze pachnie świeżością, niewypowiedzianą wolnością, no i można sobie poujadać.

I ja właśnie o tym…..

W ty samym pionie mieszka pewna pani z dwoma kundelkami. Każdy kto trochę mnie zna wie, że uwielbiam psy, koty, króliki, tchórzofretki czy nawet myszogonki. Więc absolutnie nie jestem uprzedzona. Ale te dwa psy, te dwa potwory o ufnym, przyjacielskim spojrzeniu, doprowadzają mnie do szału swoim szczekaniem, ujadaniem i przekrzykiwaniem się z innym zwierzakami w okolicy.

Nie potrafię zrozumieć, jak znoszą to lokatorzy tego mieszkania lub ich najbliżsi sąsiedzi.

Czy naprawdę nie można tego towarzystwa jakoś „wybiegać”, żeby potem toto wróciło do domu i padło ze zmęczenia. Bezgłośnie!

Kiedy więc będąc w domu potrzebowałam krótkiej chwili milczenia musiałam pozamykać wszystkie okna, by już za chwilę dusić się z braku tlenu, no ale co zrobić.

Tu natomiast przeraźliwe krakanie wron. Po co dokarmiać wrony na wiosnę!!!??? (Czy ja już kiedyś o tym pisałam, czy nie pisałam?).

PS. Mam nadzieję, że opanowałam bloga….ale szczerze mówiąc dziwne to było.